Artykuły

Świętych wyszarpywanie

"Popiełuszko" w reż. Pawła Łysaka w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Pisze Jacek Sieradzki w Odrze.

"Popiełuszko" Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk, którego prapremiera właśnie odbyła się w bydgoskim Polskim, zaczyna się, jak bywa dziś często w publicystyce i sztuce, skargą na natręctwo czarnych. Postać zwana Antypolakiem ma szczerze dość Kościoła, wciskającego się mu wszystkimi szparami do domu i łóżka, wydającego świadectwo moralności i polskości, wtryniającego swoje nadęte recepty na życie, swoje skoczne, wspólnotowe przyśpiewki i pląsy, wszelkie Chwalcie łąki umajone, swoje puste frazesy na każdy temat, swoje łzawo-święte obrazki w miejsce rzeczywistych dramatów. Antypolak Rolanda Nowaka w piżamie i boso nie jest agitatorem czy antychrystem, jest prywatnym do granic wiecznego rozmamłania rodakiem--szarakiem. Nie prosił księdza z obrazka, żeby ćwierć wieku temu jechał przez pół Polski po śmierć. Ale teraz z nim pojedzie. Z woli dramatopisarki wsiądzie do obskurnego bagażnika ubeckiego fiata 125p. Teatr wytacza na środek ów bagażnik, ściągnięty z jakiegoś szrotu. Jest celą skrajnie niewygodną dla jednego, cóż dopiero dla dwóch.

Sceniczna rekonstrukcja wydarzeń podszyta jest groteską niczym kamizelką chroniącą przed patosem. Aktorzy przesuwają miniaturki aut po makiecie drogi, wypisują na tablicy daty, przyklejają fotografie. Zespół Pawła Łysaka czuje proporcje: ze sceny zeskrobana zostaje celebracja - ale nie dramat. Trzech drabów w resortowych przykusych kurteczkach knajaczy, śmieszy, ale z pewnością nie zasługuje na lekceważenie. To naprawdę mordercy. Ksiądz prymas rozczula dosładzaniem wizerunku błogosławionego, ale erupcja jego pychy wypada na scenie miażdżąco (pychy, nie niezręczności; Sikorska-Miszczuk i bydgoszczanie są ostrzejsi w ocenie postępowania hierarchii kościelnej niż wielu historyków). Uciekając od oleodruków, świętych obrazków, uproszczeń i wzruszeń, teatr rysuje wstrząsającą, samotną drogę krzyżową młodego księdza. Sięgając po sowizdrzalskie środki wyrazu, pilnie zatyka szpary, którymi mogłaby wlać się wzniosłość. I prawie mu się to udaje. Prawie.

Bo problem tkwi w bohaterze, nie w fabule. Mateusz Łasowski, który nie tak dawno, w premierze Wszystkich Świętych Wojciecha Farugi i Jarosława Jakubowskiego jadowicie zagrał groteskowego księdza-masochistę, torturującego się własnymi grzechami po obłęd, teraz jest młodym mężczyzną o jasnym, uważnym spojrzeniu. Zdeterminowanym bez emfazy, otwartym bez kordialności, ofiarnym bez umartwienia. Odważnym, przy całej świadomości niebezpieczeństw; nauka jeszui Ha-Nocri o śmiertelnym grzechu tchórzostwa byłaby mu bliska. Ale tak nie da się uciec przed heroicznym marmurze-niem, choć siądź i płacz. Dramatopisarka i teatr robią co się da: zamieniają operowość męczeństwa na cichy, uwewnętrzniony liryzm, który najsilniej dochodzi do głosu w najpiękniejszej partii sztuki. W kazaniu do ryb, wypowiadanym z głębi plastykowego worka, takiego, w jakim zawiązuje się zwłoki i śmieci. Nie ma w tym konfesji. Jest, owszem, majestat.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji