Artykuły

Malta. Dzień piąty

Na Malcie dużo się dzieje, ale program został tak ułożony, że większość przedstawień granych jest jednocześnie i niestety można obejrzeć zaledwie 20 procent całości. Mnie udało się wczoraj obejrzeć zaledwie dwa spektakle, a i to wymagało pewnej sprawności przemieszczania się - po piątym dniu festiwalu Malta specjalnie dla e-teatru pisze Paweł Sztarbowski

W poznańskim Teatrze Polskim zobaczyłem przygotowaną specjalnie na festiwal premierę sztuki Janosa Haya "Stary Franka Hernera" w reżyserii Iwony Kempy. Akcja rozgrywa się gdzieś na prowincji, a głównymi bohaterami są kopacze dołów, którzy dorabiają w ten sposób do zasiłku. Podczas pracy prowadzą różne dysputy, z których wyłaniają się pewne uniwersalne sensy, ot taka ludowa filozofia. Początkowa atmosfera kojarzy się z Beckettowskim "Czekając na Godota", tym bardziej że koncepcja scenograficzna Tomasza Polasika wyraźnie do tego nawiązuje - na scenie ustawione jest drzewo bez liści, a tło stanowi lekko zachmurzone niebo. Bohaterowie prowadzą rozmowy o niczym i wyrażają swój pogląd na bezsensowność świata, w którym przyszło im żyć. Mimo interesującej, choć tradycyjnej koncepcji, całe przedstawienie jest nieudane. Zawodzi głównie aktorstwo. Dyskusje przy kopaniu dołów są sztuczne i bardziej pokazują jak inteligenci wyobrażają sobie rozmowy robotników niż ich rzeczywiste dialogi. Poza tym sporo gagów i chwytów robionych jest pod publiczkę. Przede wszystkim jednak zaprzepaszczone zostają całe pokłady groteski, obecnej w dramacie. Język Haya jest na tyle specyficzny, że nie da się go wystawiać jako rodzajowego obrazka z życia prowincji. Podobnie jak nie dałoby się w ten sposób wystawić Becketta. Dialogi oparte są na specyficznym rytmie powtórzeń, do których trzeba znaleźć klucz. Iwonie Kempie się to nie udało, a rezultatem jest nudne, słabo zdialogowane widowisko z ambicjami do powiedzenia czegoś mądrego i odkrywczego. Rzeczywiście podjęta została próba realistycznego odtworzenia życia w małym miasteczku i mentalności jego mieszkańców, ale zabrakło obecnej w tekście poezji, co położyło całość.

Teatr im. Modrzejewskiej z Legnicy zaprezentował "Made in Poland" [na zdjęciu]. Sztuka została napisana i wyreżyserowana przez Przemysława Wojcieszka. Zaskakuje on odwagą pomysłów realizacyjnych. W Legnicy akcja rozgrywa się w autentycznym blokowisku, co sprawia, że biorą w niej udział ludzie przypadkowi. W Poznaniu przedstawienie zostało zagrane w starej fabryce. Przy ścianach poustawiane metalowe platformy. Gdzieś w tyłu wyziera widok na wielopoziomowy parking. Już sama ta przestrzeń może wpędzić człowieka w depresję. Właśnie w tej betonowej dżungli mieszka Boguś (w tej roli świetny Eryk Lubos). Oglądamy jego dorastanie i poszukiwanie sensu życia. Wychowywany przez samotną matkę - pracującą w gazowni fankę Krzysztofa Krawczyka. Był ministrantem w kościele, ale przestał wierzyć w Boga. Manifestacyjnie rzuca w księdza swoją komżą. Nie chce też pomagać przy budowie kościoła, gdzie ksiądz płaci cztery pięćdziesiąt za godzinę. Na dealowaniu zarabia więcej i szybciej. Na czole zrobił sobie tatuaż "Fuck off". Kiedy ktoś go pyta, do kogo skierowane jest to hasło, odpowiada, że do wszystkich. Manifestacyjnie niszczy samochody na płatnym parkingu. Już przy wejściu do bramy fabryki, gdzie odbywa się swoisty prolog, powybijał szyby w czyimś samochodzie. Niestety podniósł też rękę na Lexusa, należącego do windykatorów-mafiozów. Boguś ma jeden dzień na to, żeby opłacić ich straty. Musi zdobyć dwadzieścia tysięcy, co w jego warunkach jest kwotą niewyobrażalną. W tym samym czasie w życiu chłopaka pojawia się Monika, w której się zakochuje. To staje się dla niego sensem. Stwierdza, że warto żyć. Musiał wypaść z tzw. normalności, by do niej powrócić bogatszy o nowe doświadczenia. Ksiądz spłaca część jego długu. Boguś odpracuje to w kościele.

Przedstawienie nie jest ckliwe ani pretensjonalne. Aż kipi od dystansu i poczucia humoru. I właśnie taka umiejętność przełamywania nastroju jest największą wartością. Wojcieszek stawia też problem autorytetów, które mogłyby i potrafiły wychować młodych ludzi. Dla Bogusia takim mistrzem był ksiądz, którego wszyscy uważają za nawiedzonego, gdyż wmawia, że widział Boga podczas misji w Afryce. Przez to nazywany jest powszechnie "Z Archiwum X". Drugim autorytetem jest dawny nauczyciel - Wiktor, zwolniony z pracy za alkoholizm. Recytuje z pamięci Mandelsztama w oryginale i rewolucyjne zawołania Broniewskiego, którego uważa za największego polskiego poetę i jedynego prawdziwego mężczyznę, bo pił na umór. Wiktor w pewnym momencie stwierdza, że kiepski z niego autorytet, bo sam nie potrafi sobie poradzić z własnym życiem, a co dopiero pomagać innym. Ciekawość budzi też język przedstawienia, korzystający ze slangu blokowiska i jednocześnie ironicznie go przekształcający. "Made in Poland" to jeden z najciekawszych spektakli, jakie powstały w polskim teatrze w ostatnim czasie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji