Mesjasz Pekoś
"Obywatel Pekoś" Tadeusza Słobodzianka, inteligentnie i dowcipnie napisana sztuka, wyreżyserowana w Teatrze im. Słowackiego przez specjalistę od wytykania narodowych wad, Mikołaja Grabowskiego, śmieszy i przeraża. Z przejęciem każe śledzić sprawy, o których, wydawałoby się, wiemy już wszystko,
Tytułowy bohater, Bronek Pekosiewicz, jest wojennym sierotą. Historia dziecka bez przeszłości, bez imienia - Pekosiewicz (w skrócie Pekoś) to skrót od Polskiego Komitetu Pomocy Społecznej - uznana została za wymowny symbol polskiego losu. Pekoś, rozdarty "między wójtem a plebanem", biskupowi służy do mszy, od sekretarza partii dostaje kawalerkę. Naiwny prostaczek, kaleka, manipulowany, a w końcu odrzucony przez wszystkich, wpada w obłęd i jako Chrystus pragnie zbawić i świat, i siebie - Pekosia. Bohater grany przez Błażeja Peszka to człowiek raczej bezbarwny, dobry, lecz słaby. Spragniony miłości i zagubiony, nie rozumie biegu wydarzeń i biernie mu się poddaje, więc finał jego historii wprawdzie smuci, lecz nie dziwi.
Akcja sztuki rozgrywająca się w Wielkim Tygodniu 1968 roku staje się metaforą, w której polski mesjanizm miesza się z próbą ukazania komunistycznej dezynwoltury w traktowaniu prawdy i fałszu, dobra i zła. Zaletą tekstu - bez której tej efektownej konstrukcji groziłoby zawieszenie w próżni dobrych intencji - jest realistyczna otoczka obyczajowa. Autor przenosi nas do Zamościa lat 60 przy pomocy świetnie podpatrzonych typów. W sposobie zapalania papierosa "Adama, kierowcy PKS" (udany debiut Tomasza Karolaka) wyraża się cała proletariacka Polska B. Nic dodać, nic ująć. Podobnie prawdziwe są wizerunki zaharowanej żony (Marta Konarska) i prowincjonalnej femme fatale (Agnieszka Schimscheiner). Polski "antysemityzm bez Żydów" w kilku zaledwie odzywkach oddaje sanitariusz (Maciej Jackowski). Autor umieszcza bohaterów w autentycznych w swej groteskowości sytuacjach małomiasteczkowej balangi, narady towarzyszy partyjnych czy rozmów biskupa z wikarym po mszy. W scenie pod kościołem, gdzie policjanci (Łukasz Rybarski i Stanisław Banaś) opowiadają o świątecznych potrawach, a potem radośnie wyśpiewują alleluja, zawiera się typowo polskie katolicko-marksistowskie poplątanie. To przenikanie się światów doskonale oddaje scenografia Krzysztofa Tyszkiewicza: zakrystię, mieszkanie Pekosia czy gabinet majora UB odróżnia jedynie wystrój okien: witraże, brudnawe szyby i masywne kraty, cała reszta - przytłaczające szare, betonowe ściany - pozostaje ta sama.
Grabowski wyreżyserował przedstawienie z nerwem, także najbardziej ryzykowną, kulminacyjną scenę dyskusji sekretarza Mariusz Wojciechowski) z biskupem (Zbigniew Ruciński), w której ścierają się racje ateistycznych i religijnych przywódców ogłupiałego społeczeństwa. Trudno oprzeć się wrażeniu, że tekst napisany w latach 80, został nieco na siłę zaktualizowany. Temperament polityczny autora skłaniający go do szukania przejrzystych analogii nieco kłóci się także z metaforyczną konwencją finału.
Świetne aktorstwo, realizm obserwacji i cięty dowcip sprawiają, że sztukę ogląda się bardzo dobrze. Trochę żałując jednak, że podobnej wiwisekcji nie doczekał się nasz współczesny polityczny kabaret.