Powrót Bronka Pekosia
Nim rozpocznie się spektakl, z głośników rozbrzmiewają szlagiery lat sześćdziesiątych. Dziewczęta w foyer podrygują do rytmu. Te piosenki niby wprowadzają atmosferę czasu, ale przedstawienie nie budzi sentymentów.
"Obywatel Pekoś" to nieco zmieniona wersja słynnej sztuki Tadeusza Słobodzianka. Rzecz wyreżyserował w Teatrze im. Słowackiego Mikołaj Grabowski, który parę lat wcześniej w Łodzi wystawił prapremierę dramatu i także realizował go w telewizji. Czym się różni "Pekoś" od "Pekosiewicza"? Najprościej by można powiedzieć, że i autor, i reżyser tym razem nadepnęli pedał dramaturgicznych i teatralnych efektów do końca. Nadal oglądamy historię nieszczęsnego Bronka, który pada ofiarą rozgrywki "potężnych szermierzy " - partii i Kościoła - zmagających się ze sobą w ponurym czasie marca 1968 roku. Psychika Bronka nie wytrzymuje manipulacji, ale w nowej wersji sztuki jego szaleństwo przybiera bardziej spektakularny charakter. Słobodzianek nadaje dramatowi Pekosia wymiar pasji. Bronkowi, odtrąconemu przez biskupa i szczutemu przez partyjnych kacyków, wydaje się, że jest Jezusem Chrystusem. W czasie przesłuchania zachowuje się jak Jezus przed Piłatem. Po zwolnieniu z aresztu koledzy Pekosia, wśród których jest i młody ksiądz, i ubek, i prości pracownicy MZK, urządzają mu ostatnią wieczerzę. Wreszcie dla przedstawienia najbardziej wymowny jest finał. Całość sztuki Grabowski rozgrywa w tych samych dekoracjach. Z prawej strony przedstawiają one kawalerkę Pekosia, z lewej - gabinet sekretarza partii lub komisariat (na jednej ścianie wisi portret Matki Boskiej, na drugiej Gomułki). Pojawienie się witraży w oknach umownie tworzy scenerię zakrystii. Ale w finale dekoracje jakby się rozstępują. Na scenie widać kościelny mur. Słychać pieśń rezurekcyjną. Milicjanci się przechadzają i wtedy zjawia się również Bronek Pekoś w cierniowej koronie. Podaje milicjantom wódkę, głosząc, że to krew jego. Oczywiście milicjanci wzywają pogotowie, sanitariusze wiążą Bronka w kaftan bezpieczeństwa. Scena ta tyleż jest dramatyczna, co efekciarska. Budzi dreszcz, choć jednocześnie trudno oprzeć się wrażeniu, że i Słobodzianek, i Grabowski przekroczyli granicę, za którą historia biednego Pekosia przybiera nazbyt groteskowy charakter. Nasuwają się pytania: po co Słobodzianek zmieniał swoją sztukę? Co chciał uzyskać dosadnie kreśląc sylwetkę swego bohatera? Czy zależało mu, by mocniej wstrząsnąć widzami? Wbrew pozorom, szok nie zawsze jest skutecznym środkiem artystycznym.
Za dużo zresztą jest, moim zdaniem, w spektaklu Grabowskiego chwytów zgoła farsowych. Widać to zwłaszcza w epizodach: głupawej sekretarki czy ślamazarnego milicjanta. Myślę również, że sam Słobodzianek zepsuł np. scenę rozmowy Koperskiego z synem, Józkiem, wprowadzając do niej co chwila matkę z komicznymi kwestiami. W przeciwieństwie do większości krakowskich recenzentów uważam, że aktorzy Teatru im. Słowackiego nie zbudowali postaci z krwi i kości. Na scenie chodziły typy sekretarza, biskupa, ubeka, a nie prawdziwi ludzie z charakterami, biografiami, racjami. Dotyczy to także Błażeja Peszka w roli tytułowej. Ta rola nie wytrzymuje porównania z tym, jak Pekosiewicza zagrał Mariusz Saniternik.
W przerwie spektaklu już nie gra muzyka. Z głośników dobiega słynne marcowe przemówienie Gomułki. Ten archiwalny dokument niestety jest bardziej dręczący niż historia zagrana w teatrze.