Artykuły

Absolutny Tingel-Tangel

Stare polskie przysłowie powiada, że "gdy kota nie ma, myszy szaleją". Nie chciałbym tym odwołaniem się do ludowej mądrości przeceniać nowego dyrektora Teatru Słowackiego, ani też niedoceniać całej reszty jego zespołu artystycznego. Coś jednak musi być na rzeczy, skoro na scenie dochodzi do kompletnej premierowej "zadymy". Oto bowiem, właśnie pod nieobecność Bohdana Hussakowskiego, na dużej scenie pojawiła się "Śnieżyca", która, ujmując problem najdelikatniej, okazała się niezagrożoną klapą sezonu, zanim ten sezon w ogóle na dobre się rozpoczął. Idę o zakład. Chciałbym przy tym wierzyć, iż stało się to, co się stało dlatego tylko, że nie było komu zawczasu powiedzieć "stop", i z żadnych innych powodów. Co tu dużo kryć - wiara taka podtrzymuje spore nadzieje, jakie z Teatrem Słowackiego zacząłem wiązać właśnie od tego sezonu. Póki co, jednak pojawiła się "Śnieżyca".

Jedno trzeba od razu jasno powiedzieć. Z dwojga współtwórców spektaklu, Agnieszka Osiecka jako autorka tekstu wydaje się ponosić winę o wiele mniejszą, niż Zygmunt Konieczny jako autor muzyki i reżyser zarazem. No cóż, każdemu właściwie wolno pisać to, co akurat mu gra w duszy. Osieckiej zagrały dawne wspomnienia, odezwały się echa widzianego przed ćwierćwieczem "Śniegu" Przybyszewskiego, wspomnienia nie tyle całego dramatu, ile jego fabularnej struktury, konfiguracji tworzących go osobowości. Osiecka odkryła (o czym pisze w programie spektaklu), że wciąż miała tę czwórkę ludzi w sercu, że oto są oni składnikami jej własnej osoby, że ich dramat to ucieleśnienie jej własnych duchowych rozterek. Chcąc na własną rękę znaleźć dla "Śnieżycy" jakiś mocny, zasadniczy wyznacznik, można by rzec, iż miała to być przypowieść o naturze człowieka, o tych wszystkich, którzy w niej tkwią, tworząc pełnię. Tak więc, by posłużyć się określeniami autorki: o Bronce nie dość kochanej i porzuconej, o demonicznej i grzesznej Ewie, o płochym i uwodzicielskim Tadeuszu i o Kazimierzu (u Osieckiej to Stanisław), co to jest bon vivant i cynik. Słowem - o nas, którzyśmy skłonni i Panu Bogu świeczkę i Diabłu ogarek. Brzmi to jak widać cokolwiek pretensjonalnie i nieznośnie sentymentalnie. Ale niech tam! Całe szczęście (czego również dowiadujemy się z programu), że Osiecka zrezygnowała ze stylistyki Przybyszewskiego i postanowiła opowiedzieć historię miłosnego gordyjskiego węzła własnym językiem. Cóż z tego jednak, gdy do akcji wkroczył reżyser i konia z rzędem temu, który to, co przeczytał w programie, odnalazł na scenie, a to, co napisała Osiecka, z tej sceny usłyszał.

Zacznijmy od stylistyki. Konieczny informuje, że oto będziemy mieli do czynienia z "dramatem muzyką wyrażonym". Otóż nie mieliśmy. Za to roztoczył się przed nami dramat naiwnego ilustrowania nastrojów tekstu nastrojami muzycznych fraz. Metoda ta doprowadziła w efekcie do formy, którą powszechnie i słusznie zwie się "składanką słowno-muzyczną" na zadany temat. W tym wypadku składanka została swoiście zrytmizowana - piosenki mroczne i groźne przeplatały się, zapewne aby urozmaicić występ, z jasnymi i łagodnymi. Drugi stylistyczny wyznacznik dotyczy sposobu operowania tematami. Była już o tym mowa - chodzi o formę przypowieści, paraboli, poprzez którą można zbliżyć się do tego, co w "Śnieżycy" ogólne (o ile w ogóle takowe jest). Tego, co zamierzyła Osiecka, w niespełna pięćdziesiąt minut i to przy pomocy muzyki, inaczej opowiedzieć się nie da. Oczekiwaliśmy więc na aktorstwo zdolne udźwignąć ogólność i przypowieść. Otóż nie doczekaliśmy się. Ujrzeliśmy za to biednych, zagubionych rzemieślników, próbujących wygrywać swoje mało interesujące prywatności. Oto pojawia się nie dość kochana i porzucona Bronka (Mariola Pietrek). Pani Pietrek wydaje się zapewne, że na dużej scenie Teatru Słowackiego "niedokochanie" i "porzucenie" grać trzeba tak, aby poruszyć zarazem także i mieszkańców Wieliczki. Stąd może nie wierzy się tej aktorce ani na jotę, pomijając już fakt, że nie zrozumiałem ok. połowy podawanego przez nią tekstu, a rodząca się z nadwyrazistości maniera, staje się po kwadransie nie do zniesienia. Oto płochy i uwodzicielski Tadeusz Andrzeja Bryga operetkowy liryczny tenor który zna jeden tylko stan namiętności - błogostan i częstuje nim wszystkich dokoła, bez wyjątku. Oto demoniczna i grzeszna Ewa (Lidia Bogaczówna). Cóż, być może aktorka ta jest w stanie udźwignąć wiele ciekawych ról, tym razem jednak roli kobiety fatalnej z przełomu wieków w ogóle nie powinna przyjmować. Efekt całkowicie wymyka się opisowi W końcu bon vivant i cynik Stanisław (Tadeusz Zięba), czyli, prawem serii, ani bon vivant, ani cynik, tylko mało zdynamizowany stoik. Jakiekolwiek relacje pomiędzy tak "skonstruowanymi" postaciami, rządzą się prawami przypadku raczej, niż reżyserskiego zamysłu. W tym świecie dowolności i nieprzewidywalności wszystko było, jak było, mogło jednak być zupełnie inaczej bez uszczerbku dla końcowego efektu. Dokładnie tak, jak z trzecim planem, z niemymi symbolicznymi postaciami tworzącymi coś na podobieństwo metafizycznego kontrapunktu dla dramatu miłosnego czworokąta, który mamy przyjemność oglądać na proscenium. Trzech aktorów i trzy aktorki, poprzebierani (jakby to w ogóle było do odczytania!) za, dajmy na to, "Było - minęło", lub "Chude dobro, smętne zło", pląsają wciąż w tyle sceny za czarnym kirem, nie widomo co dając do zrozumienia. Istnienie innych wymiarów? Przestrogę, że są i czuwają? Czy odwrotnie - że nie ma innych wymiarów, ich też nie i w związku z tym nie czuwają?

By nie mnożyć dalej niejasności i pytań bez odpowiedzi, wypada przedstawić rzut zasadniczy. Otóż spektakl Zygmunta Koniecznego jest wewnętrznie kompletnie niespójnym przedsięwzięciem. Nie posiada myślowej kontrukcji, na której przecież wszelkie sceniczne rozwiązania i aktorskie wybory powinny opierać niejako automatycznie. Nie widać w nim żadnych powodów, dla których jest taki nie inny, nie widać żadnych powódów dla których w ogóle jest. To smutne, to nawet bardzo smutne. A jakby i tego jeszcze było mało, z muzyki Koniecznego (tego samego Koniecznego!) nie pozostaje nic. Nic, co chciałoby się zachować, wspominać od czasu do czasu, po co chciałoby się wrócić do teatru raz jeszcze. A w jego przypadku zdarzyło się to pierwszy raz.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji