Chłopcy z Placu bez Broni
JUŻ sam tytuł jest smutną ironią wobec bohaterów, którymi są starzy ludzie. Sztuka sprawdziła się znakomicie na szklanym ekranie w r. 1966. o czym świadczy Międzynarodowa Nagroda za widowisko telewizyjne, przyznana w Sofii. Adaptacja telewizyjna wydobywała kameralność, swoistą poetykę skondensowaną dramatyczność utworu. Realizacja teatralna poszła raczej w kierunku komedii obyczajowej zacierając granice między ostrą groteską a utajonym dramatem. Rozpisany na głosy moralitet Grochowiaka tak dobitnie przemawiający do widza telewizji swymi niedopowiedzeniami, na scenie teatru nabrał wymiarów realnych, kazał uwierzyć widowni w istnienie takiego przytułku, w którym panują surowe rygory obyczajowe, w którym straż dzierży nieugięcie siostra Maria i w którym pensjonariusze czują się na swój sposób wolni i oderwani od obowiązków wobec świata.
Sztuka Grochowiaka nie ukazała - i zapewne nie w tym kierunku szły zamierzenia autora - tragedii starości od strony jej brzydoty, zniekształceń fizycznych, wraz z jej nieumiejętnością dostosowania się do otaczającej współczesności, wraz z jej urojeniami, zrzędnością, egoizmem i hipochondrią. Ukazała tylko jeden aspekt starości: bezradność. Ci starzy "chłopcy" w wyimaginowanym azylu szamocą się w swoim zamknięciu i oderwaniu od świata, znajdując jako jedyny wyraz protestu wybryki dziecinne, lecz nie zdziecinniałe: przynoszeniem po kryjomu i piciem wódki w małej lecz dobranej kompanii chcą zamanifestować swą męskość i krzepę moralną. Drobne, żałosne odruchy buntu tłumione są z łatwością nawet przez samych członków tej kompanii, grożących doniesieniem o wykroczeniu niezłomnie rygorystycznej siostrze Marii, tak jak to się mogłoby dziać w przedszkolu - a i kary przez nią wymierzane są także mało dotkliwe, na miarę pokoju dziecinnego.
W tę atmosferę bezbronności i sztucznego dzieciństwa wpisany jest autentyczny dramat, powracający z przeszłości w postaci pani Narcyzy, żony jednego z pensjonariuszy, która odwiedza go w rocznicę ślubu. Rozmowa tych dwojga przypomina rozmowę głuchych: słowa, pełne rozpaczliwej ważności dla męża nie dochodzą do świadomości żony, która zbywa je lekceważeniem, zajęta sprawami własnego świata, świata aktorki, nie chcącej zejść ze sceny, choć nieubłagany czas skłania raczej do rezygnacji. Scenę tę znakomicie zagrała Justyna Kreczmarowa, choć ponętna aparycja kłóciła się z wymogami roli podstarzałej kobiety, a szczebiotanie i trzpiotowatość wydawały się w zestawieniu z jej urokiem całkowicie na miejscu. Jej partner wspaniały "schludny staruszek" Tadeusz Fijewski, dał głęboko trafne i świetnie podpatrzone studium starości. Scena ta stała się dramatycznym węzłem sztuki, konfrontacją odmiennych postaw życiowych. Ta para wysunęła się na czoło protagonistów sztuki. Dramat ten jednocześnie jak gdyby odbiega od pomyślanej przez Grochowiaka metafory, w której każda z postaci scenicznych (krzepki i rubaszny Jo-Jo (Leon Pietraszkiewicz), młodszy, bo niedociągający jeszcze siedemdziesiątki "Smarkul" (Władysław Hańcza) oraz nie mający wielkiego pola do popisu w roli namaszczonego Profesora Tadeusz Białoszczyński) jest jakby tylko symbolem fikcyjnego świata, a nie autentycznym człowiekiem, dźwigającym brzemię starości - przedsionka śmierci. Groteskową kokieterię niewczesnej zalotnicy, hrabiny de Profundis zbyt nieśmiało potraktowała Maria Żabczyńska: mogła nadać jej akcenty bardziej komiczne. Dosadną, a bardzo ludzką i wyrozumiałą Siostrę Przełożoną doskonale zagrała Zofia Małynicz. W roli nieprzejednanej siostry Marii, której mściwość i zaciętość zdawały się zdradzać jakieś jej własne nierozładowane kompleksy wystąpiła Alicja Pawlicka. Świeżością i młodością w tym świecie starców błysnęła Jolanta Czaplińska, w roli apetycznej kuchareczki Wiktoryny.