"Chłopcy" świetnie zagrani
DO teatru doszedł Stanisław Grochowiak opłotkami. Poeta wybitny, liryk zadumany nad ludzkim życiem, z formą dramatyczną zetknął się początkowo w radio, potem w telewizji. Sam wyznaje, że "przez długie lata młodości pisarskiej teatr mnie najzwyczajniej śmieszył. Owszem, bywałem w teatrze, był to przecież obowiązek człowieka kulturalnego, ale już w tych dwóch sformułowaniach: "Obowiązek" i "człowiek kulturalny" odczuwałem jakiś łut ironii, jakąś przewrotną śmieszność, która nie opuszczała mnie nawet w czasie oglądania tragedii. Bo też proszę przyznać, ile to razy chodzimy do teatru dla niezwykle ważnych wydarzeń towarzyskich przed podniesieniem kurtyny! Wszystko to sztuczne i wymizdrzone, zdawało się krańcowo odbiegać od moich wyobrażeń o współuczestniczeniu w akcie powstawania sztuki". Tyle Grochowiak - niechętny widz. Grochowiak - pisarz zgadzał się ze swym sobowtórem. Aż zabłądził do teatru sztuką "Szachy". I już tam pozostał: "Król IV", "Partita na instrument drewniany", "Dni przestępne". We wszystkich tych dramatach dawał się przecież wyczuć ów ton nieufności wobec sceny. Jak gdyby Grochowiak nie był pewien, czy gra na właściwym instrumencie; jak gdyby czuł lęk przed kimś obcym, któremu powierza własne myśli, a ten może je zubożyć, odcedzić, zakłamać. Stąd owa uchwytna w dramaturgii Grochowiaka nuta dystansu pomiędzy tym, co jest mówione, a tym, co było myślane. Stąd też w scenicznych realizacjach (choć często bogatych w znakomicie rozegrane sceny, w błyskotliwe role) wychwytywał widz jakiś niedosyt, trudny do nazwania, a przecież brzęczący w uchu fałszem. I przyszła premiera "Chłopców". Najpierw w teatrze TV, potem w Krakowie, wreszcie w stołecznym Teatrze Kameralnym: ton poety zabrzmiał głębokim, soczystym dźwiękiem. Grochowiak wszedł w teatr, a ten potrafił mu się za zaufanie odwdzięczyć.
"Chłopcy" to smutny reportaż z domu starców. Oderwani od życia, zabudowują oni pustkę swego czasu fikcyjnymi czynnościami, marzeniami, pozorami konfliktów. Z upływem dni pozory nabierają cech realności: świat wymyślony staje się światem rzeczywistym. Starcze miłostki, starcie wspominki, starcze kłótnie i pijatyki, i nagle w ten letargiczny pejzaż wdziera się brutalny świat zza okna: do jednego z pensjonoriuszy przyjeżdża żona, zdecydowała się zabrać go z powrotem do domu.
Ta jedna interwencja zewnętrzności starcza, by zawalił się cały wymyślony, fikcyjny światek starców. Ich miłostki i swary uzyskują, nagle okrutny kształt udania, są surogatem. Są zamiast. Lecz nie! - bo porwany przez żonę pan Kalmita wraca: jego prawdziwym życiem okazało się to przytułkowe, w którego realność zdążył uwierzyć. I sędziwi ,.chłopcy" znów mogą bawić się dalej. Smutna sztuka Grochowiaka nie jest więc sztuką pesymistyczną. Mimo brzydoty swego pejzażu (którą w warszawskiej inscenizacji akcentuje sugestywna scenografia Zofii Pietrusińskiej, pstrząca ściany przytułku żółtym grzybem zacieków i wyblakłych tapet) mówią "Chłopcy" o tym, iż nawet najmniej atrakcyjna forma bytu uzyskuje sens, jeśli się w nią mocno wierzy. Filozofia to mało ponętna, a przecież kryje się w niej jakaś zasadność. Nie wybieramy sobie światów, należy barwić te, w jakich przychodzi nam żyć.
Swoje małe prawdy wykłada Grochowiak językiem prostym, zwyczajnym, a przy tym pełnym poezji i dowcipu. Dialogi "Chłopców" prowadzone są w sposób, który pozwala zróżnicować psychikę bohaterów: zawadiacki, warcholski ex-liberał Pożarski; zrezygnowany Kalmita, prostacki, ale nie tracący humoru Jo-jo, zdziecinniała Hrabina de Profundis. Obok nich ludzie z planu prawdziwego życia, także pogrążeni w obsesjach i kompleksach: surowa Siostra Maria, wyrozumiała Siostra Przełożona, przegrywająca swe niepodległe życie, a potem nawet swe powtórne próby małżeńskie Kalmitowa. Galeria sylwetek zróżnicowana, każdy z bohaterów jest pełnoprawnym nosicielem jakiejś cząstki tej grochowiakowej filozofii, która składa się na finalny morał "Chłopców". Aktorzy potrafili wyzyskać tę różnorodność literackiego tworzywa. Kierowany przez reżyserkę, Wandę Laskowską, zespół Teatru Kameralnego zjednoczył się w grze, pełnej psychologicznych cienkości, wyrafinowanego rozgrywania nastrojów. Zwłaszcza Tadeusz Fijewski (Kalmita), Justyna Kreczmarowa (Kalmitowa), Zofia Małynicz (Przełożona), Władysław Hańcza (Pożarski) zachwycali mistrzostwem w wykończeniu każdego szczegółu roli: każda reakcja mimiczna, rytm zdania, zwrot głowy nasycony był wewnętrzną treścią emocjonalną. I pozostali zresztą partnerzy (którym tekst stwarzał nieco mniejsze możliwości) wywiązali się brawurowo ze swych zadań. Spektakl był rzadkim przykładem zespołowego myślenia: przed stu laty krytyk napisałby, iż "gra jednego pomnażała się przez grę drugiego" (Wł. Bogusławski). I dziś można użyć tego zwrotu bez obawy wpadnięcia w komplemenciarską przesadę.