Artykuły

Eks-awangarda

No i jest na łódzkiej scenie długo oczekiwany "piewca spraw niewyrażalnych", czyli Rainer Werner Fassbinder.

Żył tylko 37 lat i, w zasadzie wierny tym samym aktorom, zrobił około... 50 filmów (kręcił po kilka naraz). Kinomanów lat siedemdziesiątych drażnił i fascynował. Mnie bardziej wtedy fascynował niż drażnił. I nawet, gdy później mówiono, że zaprzedał się kinu komercyjnemu, ja tego "nie dostrzegałem". Dlaczego można było wtedy mieć do niego takie nabożeństwo? Podobała się bezkompromisowość, prowokacyjność, siła tych obrazów i tzw. mocne sceny oraz to, że z takim impetem zaatakował Fassbinder drobnomieszczaństwo i konsumpcyjną rzeczywistość, że jej nie znosił, że identyfikował się ze swoimi bohaterami, czyli z tymi, których życie w najwyższym stopniu nęka i boli, a oni nie bardzo rozumieją, jak to się wszystko dzieje i dlaczego.

Był Fassbinder aktorem, autorem scenariuszy i producentem własnych filmów. Filmy filmami, ale pisał przecież także słuchowiska, które potem często adaptował na scenę, robił spektakle dla telewizji, pisał sztuki... Był w zespole teatralnym "action-Theater" w Monachium, a po przeistoczeniu go w "antitheater" stał się szefem tego zespołu.

Fassbindera na scenie mieliśmy już w Łodzi w końcu 1985 roku. I wtedy, moim zdaniem, Grzegorz Małecki (reżyseria i dekoracje) odniósł pełny sukces. "Gorzkie łzy Petry von Kant" z Bożeną Rogalską i Bożeną Miller na Małej Scenie Teatru Jaracza były spektaklem niezwykłym.

Co się więc stało w Teatrze Studyjnym? Radykalna, naturalistyczna estetyka tego przedstawienia jest przerażająco pusta, a jego wysokość Fassbinder brzmi bełkotliwie. Sam słyszałem, jak bardzo młodzi widzowie premierowi (jakieś górne liceum) odważyli się wyrazić opinię, że wobec niezbyt jasno i czysto sformułowanych motywacji, jest to dla nich przedstawienie o niczym. Efekciarstwo, powierzchowność, wyświechtana symbolika, pseudoawangarda - myśląc o tym spektaklu - takie mam niestety skojarzenia.

Rewolucyjny Fassbinder się skończył. W każdym razie to przedstawienie niczym do współczesnego widza nie przemawia i dala temu wyraz premierowa publiczność, zdobywając się jedynie na "powściągliwy entuzjazm". Spektakl, który zobaczyliśmy męczył i... śmieszył, a kiedy śmieszył to i męczył zarazem. Nawet teraz wolę zdecydowanie sklejone z kiczów filmy Fassbindera (bo takie były), niż obecnie sklejane przedstawienie w Teatrze Studyjnym, które jest kiczem. Dwa atuty "Preparadise...": muzyka i aktorstwo Mirosławy Olbińskiej nie są w stanie uratować spektaklu.

Jeśli ktoś chce roić się na teatralnym krześle (a właściwie na ławce) przez ponad godzinę, to niech idzie do Studyjnego. Proszę bardzo...

Od redakcji - suplement do recenzji. Grzegorz Małecki jest jednak "Mozartem scenografii"!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji