Artykuły

Na górze jest piekło

"Oczarowanie" Marka Fiedora to spektakl powierzchownie zagrany, niespójny i obojętny dla widza. Reżyser stawia pytania o wiarę, Boga, duchowy kryzys. Tyle że nic z nich nie wynika...

Marek Fiedor to reżyser, który nie idzie w swoim teatrze na skróty. Uderza między oczy, stawia ostateczne pytania. Jego teatr to nie przyjemny seans. Raczej wędrówka, mówiąc banalnie, w głąb siebie. W "Baalu" przyglądał się powolnej degradacji człowieka, schodzeniu na same dno. Badał, jak daleko można posunąć się w niszczeniu siebie i innych. W do bólu naturalistycznej "Bitwie pod Grunwaldem" interesował go człowiek w obliczu zagrożenia, w "Mojej córeczce" wreszcie dotykał poniżenia człowieka, by postawić ostateczną diagnozę - okrucieństwo to nasza podstawowa cecha. "Oczarowanie" w Studio ma z tymi inscenizacjami wspólny mianownik - fascynację rodzącym się złem, grzechem.

Marek Fiedor za Hermannem Brochem opowiada o narodzinach ideologii. O potrzebie zbudowania nowej wspólnoty, zdefiniowania na nowo fundamentalnych pojęć. Dziwi więc, dlaczego spektakl w Studio nie boli, nic nie obchodzi. Siedząc na widowni, oglądamy jakiś urywek rzeczywistości, jakichś ludzi, rytuały, w które wierzą. Nie wiemy jednak, dlaczego ten świat nagle zostaje zburzony. Pytania same się mnożą, bo słowa, które padają ze sceny, mają się nijak do tego, co widzimy.

Oto w prowincjonalnej wiosce, w której życie biegnie stałym, ustalonym przez jej mieszkańców rytmem, pojawia się tajemniczy przybysz Mariusz w towarzystwie pozornie przygłupiego kaleki Wencla. Szarlatan na lewo i prawo rzuca mieszkańcom obietnice, kusi ich złotem, burzy przyzwyczajenia, próbuje "mówić głośno to, o czym oni myślą", powtarza, że "piekło jest na górze", podważa istnienie Boga, każe składać ofiary, bałamuci miejscową dziewkę...

To wszystko tak by nie raziło, gdyby kusiciel rzeczywiście potrafił zapanować nad ludem. Tymczasem Mariusz Janusza Stolarskiego nie dość, że mówi niewyraźnie, to sam nie wierzy w to, co mówi. Tak dużo w nim ekspresji, demonstracji własnej niezwykłości, że aż mimowolnie wywołuje to śmiech.

Nie ma tu żadnego "Kusiciela" czy "Oczarowania". Inscenizacja więc nie ma sensu, bo nie ma przyczyny rozpadu scenicznego świata. Co z tego, że spektakl składa się z konsekwentnie pomyślanych scen, kiedy zlepione w całość sprawiają wrażenie tylko chaotycznie namalowanego kolażu. Co z tego, że kilka sekwencji jest naprawdę mocnych - świetny jest Wojciech Zieliński jako niepełnosprawny tyran, ćwiczący miejscowych chłystków. Chwilami przejmująca jest też Paula Kinaszewska w roli pani Wetchy. Jest jedną z tych, której nie potrzeba nowej wiary, bo sens odnajduje w rodzinie, którą dał jej Bóg.

Reżyser mówił przed premierą, że "Broch pokazuje człowieka w sytuacji kryzysu duchowego", ale na scenie Studio rozmywa się to zupełnie. Takie rozłożenie akcentów wskazywałoby, że Fiedor szukał w ostatniej niedokończonej powieści autora "Lunatyków" momentów niemal irracjonalnych, w których potrzeba mitu, impulsu, zmiany staje się celem życia.

Fiedor znów stawia pytania: Czego oczekujemy od Boga? Co znaczy dziś wiara? Ale bez wsparcia aktorów wszystko na nic.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji