Artykuły

Męczący urok prowincji

"Stary Franka Hernera" w reż. Iwony Kempy w Teatrze Polskim w Poznaniu. Pisze Michał Wybieralski w serwisie Pmedia.pl.

Teatr Polski w Poznaniu na swoją ostatnią premierę w tym sezonie zaplanował sztukę węgierskiego dramaturga Janosa Haya zatytułowaną "Stary Franka Hernera". Przedstawienie to przywodzi na myśl zabawę z duchem Becketta. Szkoda tylko, że na wiejskim podwórku.

Na scenie widzimy rów usypany z ziemi. Stoi w nim trzech robotników. Przez następne półtorej godziny będą filozofować o nieuchronności, śmierci i życiu, o powtarzalności losu i o sprawczej mocy słowa. Nie będą to językowe salony. Wszystko w oparach groteski, absurdu egzystencji. Jest w tym przedstawieniu coś z Czekając na Godota Samuela Becketta. Możliwe, że odwołuje się też do Mrożka czy Witkacego.

Rów kopią: Lajos (Leszek Lichota), Bela (Piotr Kaźmierczak) i Pityu (Piotr Łukawski). Ot, bezrobotni filozofowie, co lubią sobie podyskutować i popić. Kochają się w asystentce burmistrza Marice. I snują opowieść - o swoim dzieciństwie, o Franku Hernerze - której jakoś nie mogą zakończyć. Nie jest im nawet źle w tym rowie. Gorzej by było w stolicy. Przynajmniej tak siebie przekonują.

By zrozumieć opowieść cofamy się z kopaczami w przeszłość. Raz grają oni własnych ojców, raz siebie jako małych chłopaków. Ale historia Franka Hernera nie jest wcale nadzwyczajna, jest wręcz pospolita, jak wszystko w tym spektaklu. Bo historia o Franku to tylko kontekst Opowieści, Przesłania. Że można przepowiedzieć przyszłość, że słowo ma sprawczą moc, że historia zatacza koło i wszystko się powtarza i powtórzyć się musi. Tylko czy my już kiedyś tego nie słyszeliśmy?

W teatrze najgorsza jest monotonia, wrażenie, że już się kiedyś coś takiego widziało. Ktoś już powiedział podobne słowa ze sceny, a i przesłanie nienowe. Co więcej, forma jakby ta sama. Kiedy wychodzę z Teatru Polskiego mam właśnie takie wrażenia.

Uporczywie wystawia się tam sztuki autorów z Europy Środkowej i Wschodniej. Nie ma w tym nic złego, kiedy sięga się po utwory klasyczne (Biesy, Proces, Płatonow), gorzej, jeśli na siłę raczy się widza dramaturgami mniej znanymi, rzec można - prowincjonalnymi.

Prawda, prowincja ma swój nieodparty urok, ale z czasem staje się on męczący. W tym sezonie w Polskim wystawiono już Gąskę o aktorach z małomiasteczkowego teatru, Portugalię o małomiasteczkowych dylematach i marzeniach i teraz Starego Franka Hernera.

Iwona Kempa po raz kolejny (po Portugalii) reżyseruje sztukę węgierskiego dramaturga. Znowu wplata w nią "gagi" na poziomie wiejskiego odpustu. Widz może mieć wrażenie, że nie ogląda sztuki o prowincji, ale że jest w prowincjonalnym teatrze.

Stary Franka Hernera to najlepszy dramat napisany w 2004 roku na Węgrzech, to wyraziste postaci, dobra gra aktorska. To również przaśna scenografia, odpustowe gagi, oklepane przesłanie. Parę razy zaśmiałem się szczerze. Nie zastanowiłem ani razu.

Przedstawienie jest pokazywane poza głównym programem Festiwalu Teatralnego "Malta" 2005 w Poznaniu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji