"Dziadów" naszych powszednich
Po przełomie politycznym 1989 roku "Dziady" nie miały szczęścia w polskim teatrze. W ostatnim dziesięcioleciu naliczyłbym może pięć liczących się inscenizacji tego dramatu uważanego obok "Wesela" za kręgosłup polskiego repertuaru teatralnego
Z tych inscenizacji, które powstały, tylko nieliczne próbowały zbudować prawdziwy dialog między Mickiewiczem a nowym pokoleniem dorastającym już w wolności. Należała do nich z pewnością inscenizacja Adama Sroki z Opola pod tytułem "Dziady albo młodzi czarodzieje", w której Konrad w glanach i pomarańczowych spodniach, z nożem sprężynowym w kieszeni, wyrażał sceptycyzm młodej generacji wobec świata, który zbudowali jej rodzice. Ciekawe były "Dziady", które Maciej Prus zrealizował ze studentami warszawskiej Akademii Teatralnej, studium młodości, która walczy o miejsce dla siebie. Przy wszystkich ryzykownych pomysłach (obrzęd dziadów jako wieczór andrzejkowy, pijaństwo i zabawa zamiast tradycyjnych smutków w celi Konrada) były wartą namysłu propozycją.
W większości jednak przypadków reżyserzy nie radzili sobie z poematem albo psuli go złymi pomysłami. Wytryskiem reżyserskiej wyobraźni były "Dziady" Jerzego Grzegorzewskiego w Starym Teatrze z pięcioma paniami Rollison i podstarzałym Konradem. W Zielonej Górze wystawiono"Dziady" jako sen wariata, a w sąsiedniej Jeleniej Górze Konrad stał się Panem Bogiem, do którego modlili się białoruscy chłopi.
Nie jest również wydarzeniem najnowsza inscenizacja Krzysztofa Babickiego w Lublinie. Od strony rzemiosła jest to bardzo sprawny spektakl, Babicki umie reżyserować tłum na scenie, doskonale posługuje się światłem i muzyką, ma wyczucie pauzy i rytmu. I co z tego, skoro nie potrafi poruszyć widzów i zmusić do namysłu nad sprawami, o których mówi Mickiewicz? Główny pomysł reżysera - że Guślarz, prorok z białoruskiej wioski, jest malarzem Jackiem Malczewskim, a bohaterowie dramatu schodzą z płócien - jest tylko czystą zabawą w kulturalne skojarzenia. Może i coś by z tego wynikło - zamiast chłopów w scenie Nocy Dziadów pojawia się grupa współcześnie ubranych ludzi, ktoś trzyma kwiaty, ktoś ma na głowie wojskową furażerkę, obrzęd zamienia się na chwilę w narodowe wypominki. Jest to jednak pomysł niewykorzystany. Tłum wychodzi i na placu boju pozostaje biedny Paweł Sanakiewicz (Guślarz) z pędzlem w ręce i przez dłuższy czas nudzi się pod sztalugami, gdy tymczasem jego koleżanki i koledzy recytują role: scena w celi Konrada, Wielka Improwizacja, Salon Warszawski i tak dalej, i tak dalej. Jak w podręczniku literatury polskiej, rozdział romantyzm.
Lubelscy aktorzy grają bez żenady, ale także bez polotu. Jacek Król jako Konrad chyba lubi się podobać, nieustannie odgarnia bowiem swoje kręcone długie włosy. Jego Wielka Improwizacja przejdzie do historii jako Wielka Improwizacja w łóżku, aktor recytuje przykryty kocem i na dobrą sprawę nie wiadomo, o co mu chodzi. Czy prycza jest niewygodna, czy męczą go dolegliwości gastryczne? Na chwilę prawdy zdobywa się dopiero w scenie egzorcyzmów, która jest po prostu wielka. Jacek Król mówi tu i działa, jakby naprawdę wstąpił w niego demon. Jedynym aktorem, który mnie zaskoczył, był Ignacy Gogolewski zaproszony gościnnie do roli Senatora. Zaczął rolę sztampowo, przeciągając słowa i majestatycznie krocząc po scenie, jak to robił już tysiące razy w rolach władców i arystokratów. I kiedy myślałem, że ostatnie doniesienia o dobrej passie aktora były przesadzone, nagle zawrócił rolę o 180 stopni. Coraz częściej nalewał wódkę z karafki, coraz mniej przytomnie patrzył na dworzan. Aż w końcu majestatyczny, nadęty Senator zmienił się w pijaczynę, który płacze na ramieniu księdza Piotra.
Poza Gogolewskim nikt jednak nie wspiął się ponad sztampę i to gubi przedstawienie mimo jego plastycznych i muzycznych walorów. Powstaje pytanie, czy to kolejne niepowodzenie ma źródło w samym tekście, który do tego stopnia stał się nieaktualny, że nie można już go reanimować, czy może powodów należy szukać w teatrze, zapatrzonym w swoją przeszłość. Skłaniam się do drugiego wyjaśnienia. Wystarczy bowiem obejrzeć jeszcze raz film "Lawa" Tadeusza Konwickiego, w którym jest wszystko to, czego brakuje współczesnym inscenizacjom Mickiewicza. Jest historia pokazana z precyzją, jest obrzęd przyciągający tajemnicą, są młodzi, ambitni bohaterowie, jest wreszcie współczesna warszawska i wileńska ulica. I o takie "Dziady" dzisiaj chodzi.