Letarg
W "Dziadach" Krzysztofa Babickiego dominuje zło. Mówiąc ściślej, spektakl zaczyna być interesujący dopiero wówczas, gdy na scenie pojawiają się diabły. Czy to świadomy zabieg reżysera, czy raczej efekt oporu, jaki postawiła wykonawcom poetycka materia dramatu? Zapewne i jedno, i drugie, choć - jak to zwykle bywa w teatrze - niedobory warsztatowe biorą górę nad filozofią.
Statyka poszczególnych sekwencji wydaje się zamierzona: kolejne sceny jawią się jako ożywione siłą imaginacji, nigdy nie namalowane obrazy Guślarza, którą to postać upodabnia Babicki do malarza-kabalisty Oleszkiewicza, bohatera ostatniej części "Ustępu". Zamysł ów podkreślają też nieco ilustracyjne zabiegi scenografa; tło dla kolejnych scen tworzą nagromadzone jak na rumowisku wielkie, puste ramy obrazów. Część II "Dziadów" traci tym samym swój dziki, obrzędowy charakter - bardziej przypomina smętne inteligenckie wspominki. Również utożsamienie Guślarza z Oleszkiewiczem nie wychodzi właściwie poza dość hermetyczną "polonistyczną" aluzję.
Kolejne sceny dramatu, oparte na części IV, i pierwsze, więzienne fragmenty części III przemykają po scenie ledwie zauważone. Grane (a raczej deklamowane) są porządnie, ale wszystko to nie wykracza poza n-ty raz powtarzany schemat. Gustawowi-Konradowi (Jacek Król) nie sposób odmówić dynamizmu i zaangażowania, wiersz mówi jednak z jednostajną manierą, różnicując jedynie tempo i natężenie głosu. Jego Konrad jest prostym, prosto cierpiącym młodzianem, nic też dziwnego, że bluźniercza Wielka Improwizacja stylizowana jest na majaki zmorzonego gorączką bohatera. W tym momencie spektakl nabiera pierwszych rumieńców, gdyż Improwizacji sekundują już w tle wysłannicy piekieł. To zabawne, ale najlepszym fragmentem roli Króla jest scena egzorcyzmów, kiedy jego głosem przemawia diabeł.
Najlepszą rolą drugiego planu jest Belzebub Romana Kruczkowskiego. Wystarczy sam sposób, w jaki pali w półmroku papierosa. Romantyczno-ludowe wyobrażenie diabła zostaje tu zastąpione przez łatwiej dziś przyswajalną pop-kulturową kliszę (wizualnie Belzebub przypomina nieco wampira Nosferatu). Ten rodzaj komiksowego skrótu nie razi, zwłaszcza że ma być jedynie tłem dla ekscesów Nowosilcowa. Senatora gra w Lublinie Ignacy Gogolewski i choćby dla tej roli warto te "Dziady" obejrzeć. Patrząc na tę kreację łatwo ulec pewnym interpretacyjnym pokusom; Gogolewski był przecież przed laty słynnym odtwórcą roli Gustawa-Konrada. Jego Nowosilcowa można więc potraktować jako alter ego Konrada - Konrada starego, potępionego przez Boga i zgubionego przez własną pychę. Gogolewski gra z lekką nonszalancją, będącą świetnym ekwiwalentem rozpaczliwej błazenady Senatora. Jednak dystans wobec postaci nie objawia się tu poprzez ironię, lecz przez manifestację odrazy do odtwarzanego bohatera. Ów alergiczny konflikt na linii aktor - bohater znakomicie obrazuje wewnętrzną alienację Nowosilcowa, który jest w sobie zakleszczony jak pułapce.
Paradoksalnie, właśnie dzięki swojemu formalnemu pęknięciu, lubelskie "Dziady" mówią cokolwiek o naszej współczesności; nasze czasy niewiele mają wspólnego z buntem (stąd brak przekonania w grze - zwłaszcza u najmłodszych aktorów); wątłe, nieżywotne dobro z góry sytuuje się na pozycji ofiary; zło jest tylko bardziej przedsiębiorcze, skrzętnie wypełnia zaistniałą lukę - aranżuje salony, senatorskie bale. W teatrze dostajemy to, co dobrze znamy z zewnątrz - nudę, letarg, tandetne ekscesy władzy.