Artykuły

Dżuma w Tebach

Ta sztuka Sofoklesa jest dla mnie najczystszym ekstraktem greckiego tragizmu. Może są i inne, lepsze (np. Eurypidesa), ale ładunek bólu i refleksji egzystencjalnej, zawarty w "Edypie królu", brzmi szczególnie sugestywnie. I właśnie dlatego "Edyp" jest taki trudny do wygrania. Polskie teatry sięgały po niego ze zmiennym szczęściem; wyważenie proporcji stopnia patosu, jaskrawości i kameralności jednostkowej tragedii bohatera okazywało się bardzo trudne. Być może, oddalał również wiersz przekładu, nawet tak znakomitego, jaki dał Stefan Srebrny. Konieczność koncentrowania się na metryce jakby odwracała uwagę wykonawców od ekspresji i wyrazu scenicznego. Piszę to, aby bronić przed ewentualnymi atakami przekładu St. Dygata, dokonanego prozą za pośrednictwem francuszczyzny. Po raz pierwszy wykorzystano go w godnej uwagi inscenizacji "Edypa króla" w warszawskim Teatrze Dramatycznym w 1961 r., w inscenizacji L. René i z G. Holoubkiem w roli głównej. Myślę, że reż. Lidia Zamkow postąpiła słusznie, właśnie po ten tekst sięgając przy realizowaniu "Edypa" w Teatrze im. Słowackiego.

Przedstawienie jest interesujące, ale co najmniej tyleż interesujące, ile kontrowersyjne. L. Zamkow lubi sprawiać niespodzianki przy inscenizowaniu klasyków (pamiętamy jeszcze "Makbeta" na tej samej scenie), i za to bardzo ją cenię. Do "Edypa" stara się również podejść niekonwencjonalnie. Buduje metaforę, która jest jakby skrzyżowaniem Sofoklesa z "Dżumą" Camusa. W Tebach panuje dżuma - już pierwsza scena pokazuje to dobitnie, bo z naturalistyczną dosłownością pomalowano ręce, nogi i twarze wykonawców w "dymienice" zarazv, przydając im gromadkę jęczących, umierających dzieci. Wyznam szczerze, że trochę mnie ta werystyczna sytuacja zdumiała, podobnie jak i szereg dalszych scen, w których reżyser zdaje się nie ufać zdolności kojarzenia widzów i nadaje metaforom kształt zbyt dosłowny.

Rzecz rozgrvwa się w pięknej, nastrojowej dekoracji Andrzeja Majewskiego. Główną rolę gra Leszek Herdegen, i jest to rola bez wątpienia godna uznania, choć ma on momenty, z którymi bym się nie zgodził - te mianowicie, gdzie gest jest zbyt wyjaskrawiony. Ale jest to efektem zamierzonym: Zamkow tym razem postawiła na "pełny głos" sceniczny, przesadzając trochę. Pragnie, aby w wymiarach ludzkich tragedia Edypa, buntującego się przeciw woli bogów, miała wymiar i natężenie niemal ekspresjonistycznie wyjaskrawione. Taka jest scena wieszczenia i epilepsji (znów ta dosłowność!) Tejrezjasza (Jerzy Sagan), gdzie krzyk staje się głównym elementem starcia, poprzedzając rękoczyny. W ramach innych mocnych efektów: Edyp wtrąca Kreona w jakąś jamę; starzec, pasterz z gór (Roman Stankiewicz) jest biczowany, kiedy nie chce ujawnić prawdy; dzieci Edypa w scenie pożegnania z ojcem są brutalnie wydzierane przez siepaczy z Jego objęć. W koncepcji reżysera Grecja Sofoklesa to nie ucieleśnienie "kalokaghatii" (piękna i dobra) w człowieku - to zdarcie maski z "klasyczności", jaką przekazały nam wieki: marmurowej, dostojnej nawet w namiętności. I tak jest chyba dobrze - nawet wtedy, kiedy przedstawienie staje się wobec tradycji jaskrawą prowokacja. A prowokacją jest już kreowanie chóru na bandę brudnych, obszarpanych i obsypanych wrzodami nędzarzy. Na tle dekoracji, przypominającej jakieś pole po bitwie, na którym sterczą ogromne skrzydła martwych ptaków - chór ten przestaje być konwencjonalnym partnerem antagonistów, zaczyna pełnić funkcje zbiorowego bohatera, świadka, a nawet do pewnego stopnia współtwórcy klęski bohaterów. Jak na mój gust, za dużo wydaje on z siebie różnorodnych jęków - ale trudno, skoro reżyser tak to widzi.

W przedstawieniu Zamkow - Edyp jest gwałtowym, cholerycznym racjonalistą ("To ja, Edyp, zmusiłem Sfinksa do milczenia na wieki, nie jakieś tam ptaki, ale mój własny rozum podpowiedział mi rozwiązanie"), który przegrywa w starciu z losem i bogami. Czy naprawdę jednak z nimi? Czy przypadkiem - jak sugeruje Nicoll - nie z własnym charakterem, własnym demonem, ukrytym we wnętrzu, w naturze? Nacisk, jaki kładzie reżyser na ukazanie gwałtowności Edypa zdaje się właśnie to sugerować. Ale los - ten "wewnętrzny" czy też od bogów pochodzący - prezentuje całą swoją nieubłaganość i grozę, którą tylko częściowo równoważy poddanie się zdarzeniom przez Edypa z dumnie mimo wszystko podniesionym czołem. W przedstawieniu Zamków katharsis, wyzwolenie od koszmaru, jakoś znika. Zostaje tylko niepewny, szarpiący się z sobą człowiek, zagubiony na pustkowiu i na ruinie własnych złudzeń o potędze woli i rozumu.

Istotną rolę, jak wspominaliśmy, pełni chór - choć nie wszystkie jego produkcje bym akceptował. L. Herdegenowi w roli głównej sekunduje Irena Szramowska (Jokasta), pełna wyrazu zwłaszcza w scenie zbiorowej, kiedy usiłuje przeszkodzić Edypowi w poznaniu prawdy. Na uwagę zasługuje Koryfeusz chóru -- Arkadiusz Bazak. Kreon - Wojciech Zielarski, z którym spierałbym się wszakże o scenę finałową.

W sumie przedstawienie, które warto zobaczyć, z którym warto się też pospierać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji