Artykuły

Teatr zwany wojną

"We are all Marlene Dietrich FOR" Iceland Dance Company z Islandii/Słowenii na XV MFT Malta w Poznaniu. Pisze Marta Kaźmierska w Gazecie Wyborczej - Poznań.

Powiedzieć, że spektakl "We are all Marlene Dietrich FOR" tylko naigrywa się z konwencji wojennego teatrzyku - to za mało. On idzie dalej: tancerzom wypruwa warsztatowe i emocjonalne flaki. A widza zostawia w poczuciu głębokiego wstydu

Pisząc o islandzko-słoweńskim projekcie tanecznym "We are all Marlene Dietrich for" trudno powstrzymać się od mocnych słów. Bo to spektakl drastyczny, wyrazisty. Spektakl z bardzo ważnym przesłaniem.

Zaczyna się lekko i farsowo: występem konferansjera rodem ze scenicznej gali i rewiowym tańcem, w który wciągają autentyczną publiczność wyfiokowane tancerki. Sielanka ta jednak szybko się kończy. Dalej nie jest już tak zabawnie: w dzikim wirze na scenę wkracza przemoc, nadlatują samoloty i leje się krew. Widzimy gwałt, ciała bez rąk i nóg, słyszymy charkot konających. Sodoma i Gomora. Apokalipsa.

W międzyczasie, w przerwach jak na reklamę, najspokojniej w świecie występują gwiazdy estrady, odbywa się rockowy koncert. Jest i chwila na ironiczną refleksję nad tym, jak wyglądałby świat bez rozrywki: bez "Czasu Apokalipsy" Coppoli, bez Johna Lennona, bez Marilyn Monroe. Świat bez tytułowej Marleny Dietrich? Smutny byłby i nudny, Panie i Panowie, Ladies and Gentlemen. Wszyscy jesteśmy tu właśnie dlatego, by pani Marlena mogła dla nas grać. Islandzko-słoweński zespół forsuje bardzo śmiałą tezę: że wojna w Wietnamie wybuchła m.in. po to, by Francis Ford Coppola miał o czym zrobić film. Tak rozumiem ją w dużym skrócie. Podobne stawianie sprawy jest jednak jak miecz obosieczny. Bo skoro wyszydzamy tych, którzy wypłynęli artystycznie na fali zbrodni oraz wszystkiego, co jej dotyka, to czy nie śmiejemy się także z samych siebie?

Jestem z twórcami tego spektaklu, kiedy tańczą wojnę. Bo tańczą sugestywnie. Jestem, gdy przywołują cienie niedawnego skandalu w Abu Gharib, z workami na głowach. Trochę mniej przekonują mnie już ich docinki skierowane w stronę działaczy ruchów pacyfistycznych. Ponownie zbyt mocno przywodzi to na myśl przysłowiowe zjadanie własnego ogona. Wszak to spektakl wybitnie pacyfistyczny.

Czego mi w nim najbardziej brakuje, to zakończenia, równie dosadnego, co wiele wcześniejszych sekwencji. Zamiast tego w finale dostajemy popowy przebój sprzed lat "Life is life" zespołu Opus, co nieco rozmywa sens całości, osłabia jej siłę rażenia.

Czy zatem jestem przedstawicielem pokolenia zepsutych dwudziestokilkulatków, żądnych mocnych wrażeń: krwi, negliżu, reality show, fajerwerków? Wręcz przeciwnie: życzyłabym sobie wcale wojny nie oglądać. Ale robię to przede wszystkim jako odbiorca medialnych przekazów. To przy nich chce się tak naprawdę wyć. Niezmiennie. A spektakl "We are all Marlene Dietrich for" jest nierówny: to rozbija wewnętrznie widza, to go z powrotem do kupy skleja. Z teatru wychodzi się w kawałkach. I wstyd pali, że to o nas.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji