"Róża" znowu na scenie
Historycy teatru powiedzą nam, czym były kolejne premiery "Róży" Żeromskiego. Historycy literatury określą rangę i znaczenie tego dramatu w dziejach piśmiennictwa narodowego. Ale o tym, czym jest dziś naprawdę "Róża", powiedzieć nam może tylko teatr . Ani ranga zabytku literackiego, ani najpiękniejsza nawet tradycja teatralna nie są bowiem w stanie stworzyć żywego teatru. Na to trzeba czegoś więcej: trwałości artystycznej, wagi żywej myśli, w dziele zawartej, geniuszu literatury i wielkości teatru - a więc tego wszystkiego, co sprawia, że żywe są ,,Dziady", "Nieboska", "Sen srebrny Salomei", "Fantazy", ,,Za kulisami", "Wesele". "Różę" Żeromski zamierzył ambitnie, pisał ją krwią i sercem gniewnym, w natchnieniu wieszczym i z pasją, jaka przystoi pisarzowi narodowemu; tradycja dramatu romantycznego miesza się tu z wielosłowiem modernistycznym, duch przeszłości podaje rękę duchowi czasów własnych, gdy odezwał się zatem Mickiewicz, to był to Mickiewicz czytany przez Micińskiego, więc zapowiadający Witkacego, gdy odezwał się Słowacki, to był to Słowacki skażony Przybyszewskim, więc ocierający się o Mniszkównę. W tym miejscu można by przeto postawić kropkę: widać przecież, jak bardzo zamiar minął się z efektem. Ale wolno było liczyć się z jedną, ostatnią szansą, jaką była dla "Róży" współczesna próba sceny. Już nieraz inscenizator umiał ratować z góry - zdawałoby się - przegrany tekst. Schillerowi udało się podobno nawet z "Dziejów grzechu" zbudować pasjonujący teatr. Szansa była nikła, ale była; z nadzieją na cud wypełniła więc publiczność premierowa - publiczność dobrana starannie, ze smakiem i rozwagą - salę wrocławskiego Teatru Współczesnego imienia Edmunda Wiercińskiego.
Cud nie nastąpił. Przez chwilę zdawało się wprawdzie, że może ocaleje w tym przedstawieniu bodaj chłodna, martwa poprawność. W scenach pierwszych, przed przerwą, kołatał się jeszcze na scenie jakiś zamysł, widać było rozpaczliwe próby Andrzeja Witkowskiego konstruowania teatru, który umiałby ujarzmić i uporządkować niespójną materię literacką (niespójną i, przepraszam za słowo - pretensjonalną) Żeromskiego. Sens miały dwa plany, plan realny, w którym rozgrywa się scena przesłuchania Osta i Czarowica, i plan "wizyjny", nazwany przez autora opracowania tekstu "projekcjami myśli Czarowica", tu najsprawniej rozegrana została scena rozmowy Czarowica (Edward Lubaszenko) z Krystyną (dobra rola Haliny Dobruckiej). Ale nie trwało to niestety długo, po chwili i "zamysł" Witkowskiemu się skończył, i tekst Żeromskiego zaczął zalewać, przygniatać, ośmieszać obraz sceniczny (niezamierzenie witkacowska w swym niezamierzenie groteskowym brzmieniu scena w hali fabrycznej). A w drugiej części przedstawienia nawet rapsodyczność inscenizacji nic już nie była w stanie uratować. W potoku słów, obrazów, metafor, pod ciężarem tandety słowa i tandety teatralnej ginął wszelki sens, wszelka myśl i czytelny zamysł. Wtedy i widz przestał cokolwiek rozumieć z tego, co się działo na scenie. Z ulgą powitana została kurtyna.
Cud nie nastąpił, bo nie mógł nastąpić, i o brak cudu nie można mieć pretensji do Witkowskiego. Teatr - jeżeli tylko wystawienie "Róży" miał na celu, nic więcej - zamiar swój zrealizował. Sprawdził "Różę" (w której żywotność historycy literatury ciągle wierzyli), potwierdził, że domysły pełne niepokoju były słuszne. Smutny to widok - takie publiczne, na oczach wieluset widzów umieranie dramatu, który żył przez wiele lat blaskiem dawnej legendy. Ale nie ma na to rady, na trwałość i sukces rzeczywisty można sobie zapracować jedynie czymś, co ma bezsporne - i żywe - wartości artystyczne. Ani "Róża", ani premiera we wrocławskim Teatrze Współczesnym imienia Edmunda Wiercińskiego tych wartości nie miały.