Trzeba podnieść "Różę"
"RÓŻA" należy do wielkiej rodziny polskich dramatów, które ciągle skłócone są z teatrem. Począwszy od największych romantyków, co pewien czas dzieje się coś w naszej dramaturgii, z czym później teatry mają kłopot. "Róży", tak samo jak żadnego prawie z naszych dramatów romantycznych, nie można po prostu zagrać w teatrze. Trzeba ten "dramat niesceniczny" przerabiać, skracaj, przestawiać, adaptować na scenie niemal jak powieść. A przecież była "Róża" wystawiona przez Schillera w dramaturgicznej wersji Horzycy, była kilkanaście razy w całości, częściej jednak we fragmentach niż w całości, grana w okresie międzywojennym. I teraz, po trzydziestoletniej prawie przerwie zaczyna wracać do teatru. Wystawił ją w 1964 r. Teatr Klasyczny w Warszawie, a Wrocławski Teatr Współczesny - na uroczyste przedstawienie z okazji przyjęcia przez tę scenę imienia Edmunda Wiercińskiego - wybrał właśnie "Różę".
Od chwili ukazania się drukiem w 1909 r. budzi ta sztuka spory interpretatorów. Przede wszystkim dotyczą one dwóch problemów: po pierwsze, wspomnianej już "niesceniczności", po drugie, jej politycznej i społecznej wymowy. Pierwszy problem wygląda w tej chwili naiwnie. Wiadomo, że wszystko właściwie może okazać się "sceniczne". Za to, wciąż jeszcze niemałe kłopoty i ciągłe spory budzi znalezienie odpowiedniego scenicznego kształtu, ba, nawet wręcz odpowiedniego teatru dla naszego dramatu romantycznego.
Podobnie ma się sprawa z dramaturgią Młodej Polski. Dramaturgię tamtego okresu trzeba dzisiaj wciąż odgrzebywać z zapomnienia. Od czasów Schillera, który wystawił "Różę" i "Kniazia Potiamkina" Micińskiego, minęło wiele łat. Współcześni reżyserzy muszą tworzyć nowe sposoby inscenizacji dramaturgii tego na nowo odkrywanego okresu literatury - samodzielnie, muszą odnajdywać w literaturze z przełomu wieków sprawy, problemy i formy teatralne, które dzisiaj coś rzeczywiście znaczą, które są potrzebne. Zaczyna się toczyć w teatrze gra o wielką stawkę, o przywrócenie do życia jednego z ciekawszych okresów naszej twórczości dramatycznej. Zaczyna się eksperyment, po którym można pewnie będzie powiedzieć czy Młoda Polska, to tylko Wyspiański czy coś jeszcze. Czy cała dramaturgia tamtych czasów może istnieć naprawdę, to znaczy w teatrze, a nie w podręcznikach historii literatury. Dlatego też nie trzeba z pewnością pytać, czy "Różę" można wystawić na scenie. Ale trzeba pytać: jak? I trzeba pomyśleć dlaczego się ją wystawia.
"Róża" powstała w latach 1906 - 1909. Pochodzi z przedziwnego kotła, jakim była polska literatura, polska kultura i życie społeczne i polityczne w ogóle, pomiędzy rewolucją 1905 r. a wybuchem I wojny światowej. Ścierały się wtedy wszelkie możliwe prądy i stanowiska polityczne, od skrajnej prawicy po komunizm. Przede wszystkim, nabrał wówczas podstawowego znaczenia problem wyzwolenia społecznego i wyzwolenia narodowego. Z drugiej strony - uzewnętrznił się najmocniej od czasów romantyzmu konflikt pomiędzy indywidualizmem a uniwersalizmem. Pomiędzy jednostką a społeczeństwem, pomiędzy indywidualną egzystencją a przebiegiem historii. Ten okres, to już na pewno nie była przysłowiowa niemal Młoda Polska kojarząca się wykwintną poezją i nieznośną manierą językową. Wtedy mełły się ze sobą i kłóciły najprzeróżniejsze izmy. Bytował jeszcze spóźniony artystowski parnasizm, przetrawiony był symbolizm, neoromantyzm jednostronnie nawracał do spuścizny pierwszej połowy XIX wieku, a jednocześnie rozwijał się naturalizm i zaczynały kiełkować formy polskiego ekspresjonizmu. Właśnie, między innymi w "Róży".
Dlatego też "Róża"jest dramatem o tak przedziwnej, trudnej do określenia poetyce. Jest w niej i tytułowy symbol, i drażniąca dzisiaj maniera językowa, jest brutalna i okrutna scena przesłuchań w Cytadeli przypominająca "teatralny reportaż" naturalistów. Przede wszystkim jednak jest "Róża" arcypolskim dramatem. Dramatem pełnym pytań o moralne uzasadnienie wolności, o społeczne zasady narodowego bytu, o rolę jednostki w rewolucji i powstaniu. Jest dramatem nawiązującym wprost do wielkiego teatru romantycznego, stanowi podkreślaną już przez pierwszych jej komentatorów, bezpośrednią kontynuację "Dziadów". W 1968 roku nie obchodzi nas już tak bardzo, zarzucana Żeromskiemu przez lewicowych krytyków gloryfikacja indywidualnego bohatera, ale nie traci znaczenia problem związków i sprzeczności wewnętrznych w sprawie narodowej i sprawie społecznej. Inaczej też niż dawniej patrzymy teraz na zakończenie, w którym Czarowic odnosi pośmiertne zwycięstwo przy pomocy tajemniczej broni. Dzisiaj taka broń nazywa się bronią masowej zagłady, a w finale "Róży" odczytać można wręcz pytanie o patriotyczne i ideowe uzasadnienie jej użycia...
"Róża" czytana dzisiaj jest dramatem historycznym mówiącym wiele o epoce, w której powstała i jest, jak dramaty naszych romantyków, zawsze, w jakiejś mierze aktualna. Ale czy to jest także i aktualność sceniczna? Na to pytanie wrocławskie przedstawienie nie daje jednoznacznej odpowiedzi. Witkowski starał się jak najbardziej uprościć i skondensować niespójną kompozycję dramatu. Cała właściwie alegoryczna strona akcji "Róży" uzyskała tam "realne" uzasadnienie. Jego "Róża" to wielka scena przesłuchania Czarowica i Osta w Cytadeli warszawskiej. Torturowanemu Czarowicowi pojawiają się w chwili utraty przytomności dziejące się w innej przestrzeni sceny sztuki. To chwyt bardzo zręczny i zarazem na pewno przeciwny poetyce Żeromskiego, który nie darmo, razem z innymi pisarzami swojej epoki nawiązał do otwartej, swobodnej kompozycji dramatu romantycznego i otworzył dalsze perspektywy realizowane w dramaturgii XX wieku.
A jednak w ramach tej prostej konwencji są pokazane we wrocławskiej inscenizacji sceny prawdziwie frapujące. Jak choćby ważna i mądra scena w fabryce, gdzie Czarowic styka się z autentyczną postawą robotników i gdzie Żeromski wystawia na najpoważniejszą próbę jego romantyczny, indywidualizm. To jeden z pierwszych obrazów teatralnych w naszej literaturze, których scenerię stanowią maszyny i których głównym bohaterem jest tłum robotników.
Trudno po tym spektaklu sądzić o znaczeniu "Róży" na współczesnej scenie. Nawet w uproszczonej adaptacji symboliczna scena balu, gdzie tańczy i Ułan i Chochoł i Alegoria Rewolucji, jest wciąż dziwnie anachroniczna. Jednocześnie to sprawne i starannie skomponowane przedstawienie, nawet jeśli chodzi o role pierwszoplanowe (Czarowic - Lubaszenko, Bożyszcze - Idziński, Anzelm czy Naczelnik - Kuziemski) nie wychodzi poza aktorską poprawność. W tej "Róży" nie ma nieznośnego patosu, który tak często razi przy zetknięciu z Młodą Polską, ale nie ma też szerokiego oddechu i powietrza nieskrępowanego teatralnym pudełkiem, tego, czego chyba warto szukać w dramacie z początku stulecia. W literaturze, która nie była tylko "różą formalistką" i pisana była w epoce, kiedy, płonęły lasy.