Garden - party z panem Piecykiem
Niedawno oglądaliśmy w warszawskim Teatrze Współczesnym komedię "Kochany kłamca", której cały dialog wzięty został z prawdziwej korespondencji między Jerzym Bernardem Shawem i jego przyjaciółką, Stellą Campbell. To właśnie dla tej aktorki Shaw napisał "Pygmaliona", to pani Campbell była pierwszą Elizą Doolittle. Centralnym momentem "Kochanego kłamcy" jest pierwsze czytanie aktorce przez autora fragmentów "Pygmaliona" i - spór zawsze na ten sam temat: kto kogo zmusi do podporządkowania się, do ustępstwa, do uznania przewagi partnera, co jest najsmutniejszą formą zastępczą wyznania miłosnego. Jestem pewien, że nie dla mnie jednego nowe przedstawienie "Pygmaliona" w Państwowym Teatrze Polskim całe stało w dalekim świetle tamtych, ujawnionych na innej scenie tajemnic autora. Na sztukę patrzyłem teraz ze wzruszeniem: napisana została z tą wielkodusznością, do jakiej tylko nieliczni są zdolni. W postaci profesora Higginsa Shaw dawał partnerce cały handicap, lojalność swoją posuwał do tego stopnia, że jego profesor fonetyki jest złośliwcem, zarozumialcem, sobkiem, gburem; dał mu więc właśnie te wady, o które pani Campbell oskarżała autora! Z tym balastem Higgins powtarza grecki mit o Galatei: wydobywa z dna londyńskiego rynsztoku kwiaciarkę, mówiącą ubogim slangiem, by dla zakładu, czy dla triumfu swojej metody szkolenia - w ciągu pół roku zrobić z niej damę o nienagannym słownictwie i manierach.
Kiedyś widziano w tej sztuce tylko paradoksalną historię społecznego awansu. W istocie, mamy w niej rozgrywkę, zawody dwu osobowości, dwu inteligencji, z których jedna po prostu nie ma z początku możliwości ujawnienia się tam, gdzie zły ustrój kazał jej się chować. Ta wyborna sztuka nie wymaga przecież socjologicznego komentarza; wszystko jest w niej jasne jak na dłoni. Wyjściowa sytuacja z miejsca określa problem i konflikt, cała zaś treść socjalna dana w niej jest ze swobodą dramaturgicznego konceptu. Mimochodem więc Shaw zrobił to właśnie, co prawie nigdy nie udawało się autorom solennych dzieł z gatunku dramatu społecznego. Po "Kochanym kłamcy" trzeba też traktować tę komedię jako komentarz autobiograficzny, punkt w rozgrywce - na korzyść lojalności samego autora. Ale sztubak zapytany dzisiaj, co pisarz przede wszystkim chciał w tym scenicznym kawałku powiedzieć - wyciągnie prosty i nieodparty wniosek, na którym staremu racjonaliście jednak zależało: nie można dawać człowiekowi bezkarnie wiadomości czysto nawet technicznych; budzą one w nim poczucie własnej godności, głód samodzielności, chęć przekształcenia się z przedmiotu w podmiot.
Tym razem (już szóstym) w Teatrze Polskim sztukę reżyserował Roman Zawistowski. Odczytał ją z komentarzem Shawa w ręku i wziął go trochę nadto na serio. Zostawił między Higginsem a Elizą walkę o przewagę i o godność awansowanej kwiaciareczki, zapomniał jednak, że mało to wszystko znaczy, jeżeli nie będzie zamieszane na wzajemnej skłonności pary protagonistów. Pokazał więc rozgrywkę miłosną; tyle że bez miłości. Szczepkowski grał Higginsa ściśle wedle tych założeń - precyzyjnie, ale oschle; dał portret inteligenta zaskakującego wyłącznie żywością umysłu, ale nie jego zaletami, w gruncie więc niesympatycznego. Henryk Bąk miał na pewno największy udział w sukcesie premiery, ale i tu nastąpiło pewne znamienne przesunięcie. Grał ojca Elizy, śmieciarza i filozofa, który w końcu plasuje się jako Stańczyk wśród burżujów. Wolał jednak dać tu zabawny i wystudiowany portret pana Piecyka na angielskim garden-party.
Obawiałem się, że Justyna Kreczmarowa, grająca Elizę, lepsza będzie w pierwszej części sztuki niż w drugiej; stało się odwrotnie. W introdukcji, gdzie gra ulicznego kocmołucha, Kreczmarowa trzymała się potocznego stereotypu i mówiła rzeczy mało zrozumiałe nawet dla profesora fonetyki; zresztą przekład niewielkie daje pojęcie o śmieszności jej kwestii. Za to później zagarniała sobie odsłonę po odsłonie; z trudnej roli wyszła obronną ręką dzięki wyśmienicie zagranej scenie w salonie pani Higgins, gdzie w nienagannej już formie wygłasza zdania wciąż jeszcze naganne w treści. Grała więc z wdziękiem; niestety, daremnym: z przedstawienia nie wynikało, by stała się osobowością równą Higginsowi, ani też - by go skusiła. Dlatego też kosz, jakiego mu w końcu daje, był pusty. Tak oto "Pygmalion" wystawiony został z punktu widzenia Galatei. Tak, jakby napisał go nie Kochany Kłamca, tylko jego rywalka i kochanka. Ale właśnie przy takiej interpretacji stary szyderca jeszcze raz się odegrał: w tym nowym przedstawieniu nie chodzi o to, że rozum - bystry, choć trochę narwany - uznać musi w innym człowieku prawo do godności i samostanowienia, lecz tylko o to, że urocza gęś zdobywa broń dla triumfu nad oschłą i naiwną inteligencją. Ten triumf jakoś nie sprawia satysfakcji.