Zbrodniarz bez znaczenia
"Zbrodnia i kara" w reż Waldemara Śmigasiewicza w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Tomasz Miłkowski w Przeglądzie.
Wygląda na to, że w teatrze znowu jest pogoda dla Dostojewskiego - po głośnej inscenizacji "Braci Karamazow" Janusza Opryńskiego (Teatr Provisorium w Lublinie, 2011) w Warszawie są aż dwie adaptacje "Zbrodni i kary" - w teatrach Dramatycznym i Powszechnym. Niech myślą, co chcą, zwolennicy rugowania literatury z teatru, dla których adaptacja to dowód teatralnej sklerozy - publiczność i tak wie swoje. Adaptacja Waldemara Śmigasiewicza (Powszechny) idzie tropem głównego wątku powieści, koncentrując uwagę na Raskolnikowie (Marcin Perchuć) i śledczych, na czele z Porfirym (Kazimierz Kaczor). Nowością jest tu zainfekowanie biura śledczego klimatem rodem z "Procesu" Kafki - dzięki temu Raskolnikow to mucha, na którą niespiesznie się poluje i która wpadła już w pajęczą sieć, ale jeszcze się szamoce. Z chwilą, gdy opór maleje, zainteresowanie "wielkim winowajcą" też słabnie. Jego wyznanie winy na nikim nie robi wrażenia, przemienia się w rutynę, a ten, który uważał się za jednostkę wyjątkową, obdarzoną mocą zmieniania świata, okazuje się zbrodniarzem bez znaczenia.
Tak skonstruowana maszyna do grania Dostojewskiego pracuje bez zacięć, choć brak w niej miejsca na wielką psychodramę, jak w pamiętnym spektaklu Andrzeja Wajdy w Starym Teatrze (1985) z diabolicznym starciem Jerzego Stuhra (Porfiry) i Jerzego Radziwiłowicza (Raskolnikow). To "Zbrodnia i kara" po lekturze książki Hannah Arendt "Eichmann w Jerozolimie. Rzecz o banalności zła".