Sprawa "Róży"
"Róże" w Teatrze Ludowym oglądałam nie w czasie odświętnej prasówki, lecz w zwykły, roboczy dzień teatru. Przedstawienie zakupił kombinat im. Lenina. W kilku zdaniach, którymi powitano publiczność ze sceny przed spektaklem, padły ważkie choć proste słowa o dniu wczorajszym i dzisiejszym polskiej rzeczywistości - o czerwonych różach walki i ofiarnictwa i o różach spokojnych ogrodów i alej. To dobrze, to pięknie, że teatr wychodzi w tej formie na spotkanie widzom, że troszczy się o zrozumienie dzieła pisarza i własnego. To miara jego zaangażowania, miara jego praw do tytułu "ludowy", zasługująca ze wszech względów na uznanie, jak zasługuje na nie wybór sztuki.
"Róża" Żeromskiego to dla dzisiejszego teatru zadanie bardzo ambitne i odpowiedzialne - zarówno sam dramat (niescenicznym przecież nazwał go pisarz) nasuwa trudności, jak i jego teatralna wizja. Problem polega nie na tym, aby być wiernym tekstowi jako takiemu, trzeba mu być wiernym w tym, czego nie przekreślił czas, jaki upłynął od jego napisania. Teatr staje się więc rzecznikiem nieśmiertelności pisarza, jego aktualności. Rzeczą teatru jest sprawy pisarza nie przegrać. Nie przegrać też własnych ambicji artystycznych. Zadanie wielkie, jeśli się zważy, że w scenicznych dziejach "Róży" widnieje inscenizacja Schillera, Horzycy i Pronaszków z r. 1926. Rzeczą teatru wreszcie jest nie przegrać widza w dziele włączenia go w krwiobieg narodowej tradycji, angażowania go po stronie tej tradycji zrozumiałej i bliskiej. W tym celu nie wystarczy widzowi powiedzieć: wielki polski pisarz, Stefan Żeromski. Takie przeświadczenie powinien wynieść z teatru sam, po spektaklu.
"Róża to jest wieść z dna polskiego piekła (...) Wydobyła na powierzchnię słowa samo wewnętrzne jestestwo podłości, wyspowiadać się ją zmusiła z uczuć nie znoszących imienia" - pisał Brzozowski. Polskie piekło - rosyjski car i jego polscy szpiedzy, "śmieszna polska nędza", co rodzi hańbę i wielkość. Żeromski nie bał się takich zestawień. Jego nadzieją i rozpaczą zawsze są ludzie i ich losy: Anzelma, Zagozdy, Czarowica, Osta. Losy polskiego ofiarnictwa i zdrady, tak ściśle ze sobą splecione, iż zdawałoby się jedno warunkuje drugie. Powróz, albo trzos - to dwa imiona spełnień polskiej doli. A z głębin hańby najostrzej się Żeromskiemu rysują ideały. Inaczej słowa Czarowica w rozmowie z policmajstrem w scenie przesłuchania - "Teraz, w tej rewolucji, którą pan uważasz za skończoną i zdławioną, myśmy wam lud nasz ze szponów wyrwali" - brzmiałyby tylko jak deklaracja. Inaczej, tzn. gdyby nie było przedśmiertnej straszliwej modlitwy Osta do polskich oprawców na usługach rosyjskiego cara, gdyby nie było postaci Anzelma.
W przedstawieniu nowohuckim sprawy Anzelma tak jakby nie było. Obraz I prolog: rozmowa Anzelma z Bożyszczem na cytadeli. U Żeromskiego to scena o ogromnym ładunku dramatycznym. To carski szpieg opowiada historię rewolucjonizmu polskiego, wymienia imiona swych niedawnych, poległych towarzyszy walki, których zdradził. To Anzelm, stojąc pod murem cytadeli, w miejscu narodowego męczeństwa, śmieje się drwiąco - śmieszna polska nędzo! - nie wiadomo z losu własnego bardziej czy ze zdradzonych ideałów. Scena w swoim tragizmie równa chyba tylko ostatniej prośbie Osta do oprawców - dwa oblicza polskiej modlitwy o przyszłość. Aniołowie i szatany w jednym piekle. A w Teatrze Ludowym? Bożyszcze, spowite w romantyczny płaszcz Kordianów i Konradów, odmawiało nieskalanymi ustami narratora stojącego poza konfliktem wspominki za poległych - tekst Anzelma. Zza sceny akompaniował mu elegijny zaśpiew (Duch Historii? duch Żeromskiego?).
Adaptator usunął też "sprawy Anzelma" i "sprawy Osta" ciąg dalszy, czyli tekstu Żeromskiego sprawę szóstą: rozmowę Czarowica z synami bohatera i zdrajcy, Olesiem i Michałem. A przecież to znów okazja do zamknięcia w cykl pokoleniowy marzeń o bohaterstwie, okazja do naszkicowania drogi idealizmu, którego reprezentantem jest Oleś - syn zdrajcy Anzelma.
Przedstawienie nowohuckie wydobyło z "Róży" właściwie jeden tylko wątek: Czarowica. Po cytowanym już prologu pokazano scenę więzienną - Czarowica i Zagozdę: bohatera, wzrosłego na tradycji romantycznej pięknych słów i rewolucjonistę, rozumiejącego rzeczywistość czynów.
Postawę trzecią reprezentuje Krystyna, szukająca wolności we własnym sprzedanym życiu. Potem następowała scena Czarowica z Bożyszczem, które - włożywszy nań czarny płaszcz romantyka - powiodło go ku rzeczywistości polskiej: hala fabryczna, odczyt prelegenta, bal. Czarowic wrócił do celi poniósłszy całkowitą porażkę - romantyczny ideolog, przekreślony przez rzeczywistość. I cóż wtedy? Wtedy zesłano mu anioła opiekuńczego romantycznych dusz nieszczęśliwych, kobietę, którą kochał, Krystynę, co zrzekła się dla niego dostatku u boku jego brata. Podniesiony na duchu postanowił chyba walczyć dalej, skoro następnym obrazem było przesłuchanie - jego i Osta. Potem już mógł umrzeć. Obraz to różny jednak od myśli Żeromskiego, gdzie scena przesłuchania w biurze policji i śmierć Osta jest chyba najważniejszym etapem dojrzewania Czarowica, a scena z Krystyną następuje po niej. Bo i dla kogo miałaby poświęcać swe życie w przeciwnym razie, kogo uwznioślać? Przebranego romantycznego fantastę? W epilogu wystąpiło znów Bożyszcze, które ostatecznie udekorowało ten pomnik sztuczną różą, rzuconą na groby tych, co polegli, i okolicznościowym przemówieniem (tym samym co w prologu) przypomniało jak polegli.
Jedynie scena balu wypadła dobrze i aktorsko i reżysersko. A także Zygmunt Malanowicz w roli Bożyszcza, powściągliwie bez egzaltacji mówiący tekst. Nie wychylił się ani na moment poza romantyczny płaszcz Czarowic Jerzego Piwowarczyka, Anzelm (Józef Wieczorek), pozbawiony wszystkich napięć przez bezpardonowe cięcia tekstu, z konieczności musiał się wcielić w szablonową postać szpiega i takąż agenta Chrypy. Scena w hali fabrycznej i odczyt prelegenta raziły swą powierzchownością. Zgubiono także przejmujący dramatyzm sceny przesłuchania - aktorzy, wystylizowani na apaszów raczej niż kapusiów, nie mogli już potem podołać zadaniu, okrutnego "tańca" z Ostem i Czarowicem.