Artykuły

Prostaczek nasz współczesny

"Kandyd" w reż. Tomasza Koniny w Teatrze Wielkim w Łodzi. Pisze Jacek Marczyński w Rzeczpospolitej.

Po spektaklu Teatru Wielkiego w Łodzi pozostaje uczucie niedosytu. Nie wystarczy

dobry pomysł, trzeba umieć go zrealizować

Reżyser Tomasz Konina postanowił nas zaciekawić przygodami bohatera XVI II-wiecznej opowieści Wól-tera, z której 50 lat temu wykrojono libretto dla Leonarda Bernsteina. Przeniósł "Kandyda" do współczesności, dokonał zmian w tekście i elementy układanki zaczęły do siebie pasować. Widz stał się zatem uczestnikiem turystycznej wycieczki. Razem z przewodnikiem Volt Air Travel zwiedza różne zakątki globu, wszędzie trafiając na Kandyda.

Dzisiaj łatwo przenosić się z miejsca na miejsce, więc spotkania z nim nie dziwią, tak samo jak mnogość jego przygód. Kataklizmy i wojny, gwałty i rozboje, zamiany ról i płci, oszustwa i krętactwa - oto współczesny świat. XVIII-wieczny Kandyd, który to wszystko przeżył za sprawą Woltera, jest zatem bohaterem nam bliskim. Pozostaje tylko pytanie - czy mamy powtarzać za nim, iż żyjemy w najlepszym ze światów? Reżyser podsuwa odpowiedź twierdzącą. W refleksyjnym finale przypomina, iż warto pokochać to, co mamy, a życie nabierze uroku. By jednak poznać tę prawdę, trzeba nie tylko doświadczyć tyle co Kandyd, ale i swoje odsiedzieć na inscenizacji jego przygód. A to nie jest łatwe. Po zabawnym początku w kolejnych scenach tempo opada, czasami tylko nabiera przyspieszenia. Reżyser nie zawsze potrafił wykorzystać obecność tłumu turystów, który wymyślił, widać też, że spektakl realizowano, nazbyt starannie licząc koszty.

Być może inscenizacyjne słabości czy banalne baleciki mniej raziłyby w lepszym wykonaniu. Zagubiła się finezyjność partytury Leonarda Bernsteina, który w "Kandydzie" bawi się muzyką - od Offenbacha i braci Straussów po dodekafonistów.

Jednak by widz potrafił to dostrzec, potrzebna jest lekkość i wdzięk. Orkiestra pod wodzą Tadeusza Kozłowskiego przemyka zaś pobieżnie po co ciekawszych rozwiązaniach muzycznych, większość solistów stara się popisać głosem, co rozkłada sceny zbiorowe, niemal u wszystkich zawodzi aktorstwo, więc ginie urok tekstu w tłumaczeniu Bartosza Wierzbięty.

Z bardzo licznej obsady warto jedynie wymienić nieprzeszarżowaną zalotną Staruszkę Jolanty Gzelli, Dorotę Wójcik jako Kunegundę, ukochaną Kandyda, a przede Tomasza Jedzą, który jednowymiarowej postaci tytułowej dodał naturalności i życiowej prawdy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji