Artykuły

Dwie godziny dla 400 milionów widzów

400 milionów ludzi oglądać będzie podobno finały mistrzostw w piłce nożnej: jest coś niesamowitego w świadomości, że w tej samej chwili ileś tam milionów na różnych kontynentach naszej ogromnej Ziemi wkłada domowe papucie, wygodnie zasiada na mniej lub bardziej podniszczonych fotelach, po czym emocjonuje się grą urugwajskiego bramkarza o egzotycznym nazwisku "Mazurkiewicz". Przyjemnie nam także, iż po długim okresie dyskusji, telewizja nasza zdecydowała się w końcu zakupić prawo do transmisji z Londynu - szkoda tylko, że gdy chodzi o transmisje z festiwali muzycznych, teatralnych czy filmowych - nikt nie podnosi wrzawy, nikt nie domaga się wielkim głosem zwiększenia puli środków dewizowych na te cele.

W związku z tym musimy zadowolić się festiwalem teatralnym na skalę krajową - a impreza ta rozwija się pięknie i poziom jej jest do tej pory o niebo wyższy niż w latach ubiegłych. Prawdziwą niespodziankę zrobił na przykład mały i nie liczący się dotychczas na mapie teatralnej Polski Gorzów. Irena Byrska zrealizowała w Gorzowie niedawno przywrócony polskiej scenie utwór siedemnastowiecznego naszego marszałka wielkiego koronnego, Stanisława Herakliusza Lubomirskiego, "Don Alverez". Było to urocze przedstawienie - dzięki znakomitemu tempu, wspanialej scenografii Uniechowskiego i prawie bezbłędnemu opanowaniu przez aktorów nader trudnego tekstu. No i proszę - dzięki Festiwalowi obejrzeliśmy przedstawienie "prowincjonalne" - czyli zupełnie "pozastołeczne" o randze nie byle jakiej. To przykład, iż telewizja nie tylko łączy 409 milionów ludzi we wspólnym podziwie dla pięknego kopania piłki, ale także spełniać może niesłychanie poważną rolę w procesie integracji i "odkompleksiania" kultury.

Mniej natomiast podobała się warszawska realizacja "Warszawianki" Wyspiańskiego - może dlatego, że mamy jeszcze w pamięci wspaniały spektakl telewizyjny zrealizowany ongiś w Łodzi przez Dejmka. Przedstawienie z Teatru Klasycznego przeniesiono do studia bardzo umiejętnie - znać w tym rękę Ireneusza Kanickiego, który ma wiele doświadczeń w "telewizyjnej robocie". Rozegrano je na zbliżeniach, najazdach kamer - ale istota tego spektaklu pozostała czysto teatralna. Mieliśmy więc ciekawy kontrast - nowoczesna oprawa telewizyjna i pełna patosu, statyczna, upozowana gra aktorów.

A jest to w ogóle problem dyskusyjny - jak grać w telewizji Wyspiańskiego? Czy może tak, jak swego czasu zrobił to Hanuszkiewicz z "Weselem"? A jak grać Fredrę? Czy wedle propozycji, które pamiętamy ze znakomitego spektaklu z Woszczerowiczem, czy może w przeróbce rewiowej, jaką proponował ongiś z Łodzi Terpiłowski z Rzeszewskim ("Gwałtu, co się dzieje"... uwspółcześnione).

W każdym razie - nie tak, jak chce tego zespół z Katowic, który potrafił znudzić i zmęczyć nas komedyjką "Nikt mnie nie zna", brakiem tempa i koncepcji reżyserskiej.

A jak przerabiać dla telewizji Metka Twaina? Tu łódzki Teatr TV poszedł na koncepcję "estrady literackiej" - i chyba słusznie. Natomiast reżyser (Jerzy Woźniak) pozwolił aktorom - to znaczy Stanisławowi Kamińskiemu na okropne "przegrywanie", na szamotanie się w studio i krzyk do ochrypnięcia. Bardzo to zepsuło nam przyjemność oglądania twainowskich humoresek.

Ale wróćmy do naszych 400 milionów, cierpliwie oczekujących (wraz z królową Elżbietą) na rozpoczęcie inauguracyjnego meczu piłkarskiego. Tymczasem polskiemu sprawozdawcy psuje się monitor. I nagle - sprawozdawca ten robi się zupełnie bezradny. Zupełnie, jakby nie siedział w Londynie, tylko w studio telewizji w Warszawie. Bardzo przepraszam - ale jego zadaniem jest chyba powiedzieć nam to, czego my właśnie nie możemy obejrzeć ma odbiornikach - w przeciwnym przypadku, jaki jest sens wysyłania kogoś na stadion?

W sprawozdaniach sportowych odbija się jeden z najpoważniejszych braków telewizyjnych. Jest to mianowicie brak ludzi. Brak komentatorów i reportażystów. Byliby oni zapewne doskonałymi sprawozdawcami radiowymi. Ale przyszły kamery telewizyjne, które "zastąpiły" ich umiejętności opisywania, prowadzenia narracji. W ich pracy - a uwagi te dotyczą programów publicystycznych i reportażowych - często pojawia się coś, co wychodzi poza schemat. Nie potrafią sobie z tym poradzić.

Więc usiłują za wszelką cenę tak "ustawić" audycję, by wykluczyć z niej żywość i bezpośredniość. Oto telewizja podejmuje "rajd po ziemi kieleckiej"". W pierwszej rozmowie sprawozdawca zadaje gospodarzowi terenu pytanie takiej mniej więcej treść: "Co chcielibyście pokazać telewidzom?". Gospodarz, oczywiście, odpowiada. I - jak za dotknięciem różdżki czarnoksięskiej na ekranie pojawia się wybrana przez niego miejscowość czy zakład pracy. Telewidz odczuwa sztuczność takiego montażu, prymitywizm "łączenia" poszczególnych punktów audycji, wie, że tu się "udaje" improwizację. A oto zasłużony cykl "Gorąca linia" - tym razem porusza jakże ważkie sprawy kar umownych, umów kooperacyjnych itp. w przemyśle odzieżowym. Na "gorącej linii"" Wrocław i Bielsko. Sprawozdawca chce z dyrektora wyciągnąć "potrzebne" mu wnioski, wobec czego zadaje zaskakujące pytanie: "Gdzie jesteśmy?"

A wyuczony dyrektor odpowiada: "Jesteśmy przed dyskusją o trójstronnych umowach". (!)

Inne błędy komentatorów i sprawozdawców: absolutna nieumiejętność nawiązania kontaktu z rozmówcą, sztywność i brak opanowania przed kamerami, uboga i błędna polszczyzna ("prezentacja reprezentacji", "biegamy za artykułami"), rozstrzelony wzrok śledzący wszystko - tylko nie reakcje partnera w rozmowie, jednym słowem nieznajomość warsztatu reportera telewizyjnego.

I tak, w nieporadności sprawozdawcy, gubi się niejeden zasadniczy problem audycji a telewidz coraz gorzej myśli o naszej publicystyce. A to wszystko w czasach, gdy 409 milionów ludzi jednego dnia i o jednej porze zasiada przed odbiornikami!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji