Artykuły

Żenujące widowisko

Teatry rzuciły się na "Makbeta", można powiedzieć, wręcz z sępią wrażliwością. W stosunkowo krótkim czasie pojawiły się co najmniej trzy inscenizacje tej szkockiej tragedii Szekspira: dwie w Warszawie, jedna w Krakowie. Wszystkie mówią o wojnie Amerykanów w Iraku i wszystkie są nieudane.

A już ostatnia, Jarzynowa inscenizacja to prawdziwe kuriozum, które wprawdzie jest firmowane przez TR (dawniej Teatr Rozmaitości; po co było zmieniać nazwę teatru?), ale spektakl grany jest w dawnej fabrycznej Hali Waryńskiego. Rzecz rozpoczyna się o godz. 22.00, a kończy przed godz. 1.00 w nocy. Nie ma przerwy. To zrozumiałe, w przeciwnym razie przynajmniej połowa publiczności opuściłaby tę halę tortur dla widza. Myślę, że są to także tortury dla aktorów. Dość popatrzeć na ich twarze i zachowania. No, ale to ich praca.

Natomiast publiczność przychodzi tu z własnej chęci, za własne pieniądze i z dobrą wolą. Bo - jak już kiedyś pisałam - nie znam bardziej uległej i życzliwej teatrowi publiczności aniżeli nasza, polska. Pan Jarzyna doskonale o tym wie i śmiało może czuć się bezkarny w swoistym (czytaj: Jarzynowym) traktowaniu tejże publiczności, stosując jej kilkuetapowe tzw. pranie mózgu.

I tak: najpierw każe przyjechać widzom na spektakl w nocy, następnie sadza ich w lodowatej hali, a gdy już porządnie podmarzną, ogłusza ich ogromnym, niebywałym hukiem armat, lądowaniem helikopterów itp., co sprawia, że przestraszony widz myśli tylko o jednym - wyjść stąd żywym i zdrowym. A to nie takie łatwe, bo pan reżyser serwuje już kolejną "atrakcję", puszczając w ruch petardy z silnie gryzącym dymem (gazem?), co powoduje na widowni gremialne lanie łez i kaszel.

Następnie mamy długie chwile oddechu, kiedy nic się nie dzieje ani na scenie, ani w powietrzu, jedynie na suficie reżyser puszcza światłem "zajączki". Ktoś z boku szepcze, że w języku teatralnym to się nazywa "upływ czasu". Gdyby zrezygnować z owych "zajączków" lub choćby tylko skrócić przeznaczony dla nich czas, może udałoby się zakończyć spektakl około północy.

Ten "upływ czasu" pozwala publiczności nieco ochłonąć. Jednak nie na długo, bo oto powtórka: armaty, helikoptery, gaz. I tak już będzie do końca. Oczywiście, reżyser ma w tym swój cel, a mianowicie pragnie ogłuszyć, otępić widza, by nie był on zanadto wymagający wobec spektaklu, który z tekstem Szekspira już dawno przestał mieć cokolwiek wspólnego.

Aby wypełnić jakoś czas, reżyser zastosował jeszcze inne "atrakcje", na przykład odrzynanie głów wrogom (i nie tylko wrogom), załatwianie potrzeb fizjologicznych na scenie przez Makbetową, pojawienie się ducha Banka - desantowca ogarniętego epilepsją, wylewanie się krwi z ust Makbeta podczas uczty przy stole na zamku, orgie, dewiacje homoseksualne, wulgarny język etc., etc.

Najkrócej przedstawienie można by określić jako show w postaci komiksowej gry z komputera, w której bezradnie błąka się jakiś dziwny przygłup nazwiskiem Makbet (Cezary Kosiński) z niedającą mu spokoju natrętną i ciągle naćpaną małżonką (Aleksandra Konieczna) oraz paroma również nie za bardzo rozgarniętymi znajomymi, jak Macduff (Michał Żurawski), Malcolm (Piotr Głowacki) i inni.

Żenujące widowisko. Odmóżdżony, wypreparowany z myśli intelektualnej spektakl z efekciarską reżyserią nastawioną jedynie na epatowanie widza obscenami, przemocą, hukiem itp. Oraz z nieudolnym, fatalnym aktorstwem. Zarówno pretensjonalny, futurystycznie brzmiący tytuł "2007: Macbeth", jak i cały ten show raz jeszcze dowodzą starej prawdy, że tam gdzie nie starcza talentu i intelektu, jawi się pycha. Tylko dlaczego wydaje się na nią ogromne, nasze - podatników - pieniądze.

Na zdjęciu: scena z przedstawienia "2007: Macbeth".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji