Artykuły

Ojciec

Obchodzona dwa lata temu set­na rocznica urodzin Witkacego, w teatrze nie zaznaczyła się właści­wie niczym.

Oglądając grane wtedy przed­stawienia, myślałem, że rocznica przypadła na okres jakiegoś kryzysu czy raczej odejścia teatru od jego dramaturgii. Jednak jest to chyba coś innego.

Przed kilku laty przygotowywa­na była wystawa Presences Polo-naises w Paryżu. Jedną z jej trzech części stanowiła twórczość Witka­cego. Oczywiście wszystkim zależało jak najbardziej na tym, żeby go naprawdę pokazać. Nie tylko jako malarza.

Ale furorę w Centrę Pompidou zrobiły tylko portrety.

Stało się tak, bo na wystawie z konieczności, najważniejszymi obiektami muszą być dzieła pla­styczne. Tylko one tam żyją. Rę­kopisy, pierwodruki, pamiątki, zdjęcia są jedynie dokumentami. Żywszy wydaje się pokazywany na video teatr. Ale to też rodzaj zapisu, a nie prawdziwe realizacje. Chciałoby się pokazać "całego" Witkiewicza, ale na wystawie jest to po prostu niemożliwe. Jak po­kazać jego życie, i śmierć, jego fi­lozofię, jego humor, jego powieś­ci, rozprawy, aurę jaką wytwarzał i skandale które wywoływał.

Marzenie o pokazaniu Witkie­wicza, takim jakim był i pokaza­nie wszystkiego co zrobił, jest o tyle utopijne, o ile zupełnie uspra­wiedliwione. Bo jego prawdziwą wartość, rzeczywisty wymiar i nie­zwykłość, nie tylko "na tle epo­ki", można sobie uświadomić, kie­dy zobaczy się wszystko.

Bo robił też niemal "wszystko". Bo w poszczególnych dziedzinach nie był "najlepszy", ale zawsze oryginalny, bo fascynuje bardziej jako osobowość, niż jako twórca określonych dzieł czy teorii. Nie był takim filozofem jak Heideg­ger, Sartre i dziesięciu innych, może był w tej dziedzinie tylko genialnym dyletantem. Teorii ma­larstwa uczą się w świecie od Kandinsky'ego, a nie od autora " Nowych form". Jako malarz pozo­staje daleko za innymi, jedynie portrety... Dramaty, lepsze niż on, stworzyło w dwudziestym wieku też sporo pisarzy. W prozie bar­dzo mu daleko nie tylko do Joyce'a. Jako fotografik nie umywa się do Man Raya. I tak dalej. A przecież był jedyny w swoim ro­dzaju i we wszystkim co zrobił, pozostała zawarta cząstka jego osobowości. Dlatego tak bardzo chciałoby się pokazać (na wystawie?) jego całego. Dlatego rozcza­rowują prawie wszystkie przedsta­wienia poszczególnych dramatów. Bo i w teatrze właściwie chciałoby się zobaczyć nie którąś sztukę - ale samego Witkacego - z tym wszystkim, co przemyślał i co przeżył.

Jerzy Jarocki, który ma za sobą wiele realizacji jego sztuk, na czele z klasyczną i niepowtarzalną ins­cenizacją "Matki", w tamtym jubi­leuszowym roku zaczął pracować nad czymś zupełnie nowym. Wpadł na pomysł pokazania w teatrze, nie sztuki Witkiewicza, ale właśnie jego samego. Nie miał to być dramat "o Witkacym", jak "Pieszo" Mrożka, który zresztą Ja­rocki wystawił parę lat temu w warszawskim Teatrze Dramatycz­nym, ale sam Witkacy - jak "mózg wariata" - na scenie.

Jak Jarocki chciał zrobić swój teatr o Witkacym, można się nadal tylko domyślać. Pokazany w warszawskim Teatrze Kameralnym "Staś" jest ponoć dopiero pierwszą częścią zamierzonej try­logii, i wyreżyserował go nie Ja­rocki, ale Holoubek.

Tekst skomponowany przez Ja­rockiego z listów Stanisława Wit­kiewicza do syna, z nielicznych li­stów samego Stanisława Ignacego i z urywków "622 upadków Bunga", stanowi sam w sobie swoisty or­nament literacki.

Nie jest to ani udramatyzowana biografia, ani "sztuka z listów", ale sceniczna kompozycja o włas­nej strukturze, rytmie i przebiegu wydarzeń.

Jarocki chyba doskonale zda­wał sobie sprawę z tego, że poka­zując dzieciństwo i młodość Wit­kacego - od kolebki - po trzy­dziesty rok życia, pokazuje zara­zem jedną z najdziwniejszych historii o ojcu i synu. O tym jak oj­ciec wychowuje syna i świadomie - dostrzegając możliwości dziecka - robi z niego artystę. Nie jest to po prostu historia "edukacji", ale nie jest to też historia buntu, ani obraz konfliktu pokoleń. Nie. Witkacy, kształcony i inspirowany przez malarza i teoretyka sztuki Stanisława Witkiewicza, staje się zgodnie z jego zamierzeniami ar­tystą. I chociaż sztuka i osobo­wość syna nie mieszczą się w kate­goriach myślenia ojca, "stary" Witkiewicz wykazuje ogromną chęć zrozumienia wobec idei, po­mysłów i wygłupów kotłujących się w głowie "Stasia".

Wiadomo, że estetyka Witkace­go tkwi jakoś tam, jednym przynajmniej korzeniem, w poglądach jego ojca, który przysłowiową już, dobrze namalowaną główkę kapu­sty, ośmielił się przeciwstawić "Hołdowi Pruskiemu". Ale w gruncie rzeczy o wiele więcej ich dzieliło niż łączyło. Aż po rok 1914, kiedy śmiertelnie chory Stanisław poparł całym sercem Legiony, a Stanis­ław Ignacy pognał z Australii do Petersburga i wstąpił na ochotni­ka do gwardyjskiej szkoły oficer­skiej.

"Staś" Jarockiego, to spektakl o dwóch wielkich indywidualnoś­ciach, z których jedna się rodzi - a druga umiera. A właściwie, bar­dziej o Stanisławie Witkiewiczu, niż o jego synu. Jest to w istocie portret wspaniałego Ojca - nie tylko dla szukającego pod jego okiem własnej osobowości Ignasia - ale w ogóle dla tych wszystkich młodych, którzy na początku stu­lecia ukształtowali polską sztukę współczesną. Zresztą w tym dra­macie rozgrywającym się na we­randzie zakopiańskiego pensjona­tu, pod zamglonym masywem Giewontu, chodzi przecież nie tylko o sztukę i o rodzinę Witkiewiczów, ale o Polskę, o świat, o nadchodzącą nową epokę, która dla Polaków zaczęła się od wielkie nadziei. Już same padające tan nazwiska znajomych, krewnych i przyjaciół - od Bronisława Malinowskiego po Piłsudskiego - nadają spektaklowi "Stasia" szeroki wymiar. Maleńka scena staje się ekranem, gdzie pojawia się zapowiedź wielkiego dramatu dziejowego, w którym Witkacy miał osobisty udział, i o którym później wciąż pisał, aż do tragicznego zakończenia, we wrześniu 1939 roku.

Przedstawienie w Teatrze Kameralnym, to przede wszystkim świetna rola Holoubka mówiące­go tekst złożony z listów Stanisła­wa Witkiewicza. Holoubek po prostu mówi i naprawdę chce się go słuchać. Nie ma w tej roli dra­matycznych gestów ani efektow­nych scen, jest tylko, najprostszymi, zdawałoby się, środkami zbu­dowana postać mądrego i wyrozu­miałego człowieka, który zna mia­rę własną i miarę innych, a może i "miarę rzeczy".

Można by powiedzieć, że Sta­nisław Witkiewicz to olimpijczyk, który spłodził demona. Ale w "Sta­siu" Witkacy nie jest demonem, tyl­ko co najwyżej demonkiem. Są w nim dopiero przebłyski i zapowie­dzi tego, kim stał się po wojnie. Kiedy to naprawdę, późno zresz­tą, dojrzał i określił się jako czło­wiek i artysta.

Zagrać tytułowego "Stasia", je­szcze w dodatku obok takiego ta­ty, jak Holoubek, nie jest na pew­no łatwo. I trzeba powiedzieć, że Krzysztof Gosztyła umiał z tym sobie poradzić. Potrafi być partnerem, a nie tylko przedmiotem ojcowskiej miłości i troski. A to już bardzo dużo. Widać, że sporo rozumie z postaci, którą gra. Wie kim był Witkacy.

Jest tu jeszcze cała plejada, pra­wie epizodycznych, ale ważnych i oryginalnych ról kobiecych. I po­mysłowa, ale dyskretna scenogra­fia Krystyny Zachwatowicz.

Dające dużo do myślenia, pełne umiaru i swoistej elegancji, praw­dziwie aktorskie, chociaż wcale nie popisowe przedstawienie.

Ale to raczej portret Stanisława Witkiewicza. I zaledwie szkic, wstęp do teatralnej biografii Witkacego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji