Pokój temu domowi, spoczynek grzesznikowi
W dwa listopadowe wieczory 1994 roku Jan Englert przedstawił w Teatrze TV własną wersję "Kordiana" Juliusza Słowackiego. Spektakl zdobył rozgłos, choć reżyser nie ukrywał, że liczył na więcej. Nic dziwnego. "Kordian" Englerta był czym innym niż "Kordian" Słowackiego. W inscenizacji zmieniła się kolejność scen, klamrą stała się koronacja Cara na placu Zamkowym. Wydarzenia rozgrywały się w dwóch planach. Z jednej strony można je było traktować jak realistyczny zapis, z drugiej - jako obrazy pojawiające się w wyobraźni tytułowego bohatera, przywoływane przez jego zmęczoną pamięć. Kordian Englerta cały czas stoi na krawędzi samobójstwa. Trudno tu mówić o jakimkolwiek spokoju.
Niezależnie, czy rzecz dzieje się naprawdę, czy tylko w sennych rojeniach, Jan Englert dał polskiemu teatrowi interpretację romantycznego dzieła. Można się z nią zgadzać lub nie, ale jedno nie ulega wątpliwości. Tamto przedstawienie pokazało dobitnie, że klasyka z najwyższych rejonów sprawdza się na telewizyjnym ekranie. Nie zubaża jej inscenizacja dla potrzeb telewizji, wtłoczenie w ramy widowiska. "Kordian" Englerta był właśnie perfekcyjnie zrealizowanym widowiskiem. Operując filmową narracją i ilustracyjną muzyką Jerzego Satanowskiego (jeden z songów z powodzeniem można było zanucić przy goleniu) Jan Englert zrobił spektakl atrakcyjny, komunikatywny, zrozumiały dla tych, którzy z dramatem Słowackiego nie mieli dotąd prawie nic wspólnego. Powrócił także do rozmowy o polskim romantyzmie - rozmowy prowadzonej ciągle w naszym teatrze, ale raczej mnożącej wątpliwości, niż dającej odpowiedzi.
Piszę o tamtym spektaklu w kontekście najnowszej inscenizacji Englerta. O jego "Dziadach" mówiło się, że to największe przedstawienie w historii Teatru TV. Sam twórca rzecz bagatelizował, sprowadzając do kwestii finansowych. Jednak już pomysł zrealizowania arcydzieła w całości, bez rezygnacji z żadnej z jego części, podnosił temperaturę i oczekiwania wobec przedsięwzięcia.
OSWAJANIE "DZIADÓW"
Nie sposób oglądając "Dziady" zapomnieć o "Kordianie". Gustaw-Konrad i Kordian (obaj grani przez tego samego Michała Żebrowskiego) są bowiem w ujęciu Englerta prawie braćmi, chyba przychodzą z tych samych stron. Obecna inscenizacja jest przy tym pełniejsza i bardziej dojrzała, tak jak bardziej wypełniona myślą jest postać bohatera. Wspólny rodowód podkreśla już pierwsza scena. Gustaw siedzi pod drzewem, na jego twarz padają promienie słońca. Przypomina Kordiana wpatrzonego w niebo, nim padną pierwsze słowa "Zabił się, młody...".
Englert nie zachowuje chronologii. Najpierw moment z I części, przez Mickiewicza nazwanej widowiskiem, stworzonej później i dołączonej do dramatu. Moment ostatecznego rozliczenia, wspomnienia przeszłości, tu staje się zawiązaniem akcji. Gustaw spotyka Myśliwego Czarnego, postać w oryginale niezbyt istotną, zaś w przedstawieniu Englerta przejmującą rolę wcielonego Zła. Czarny stanie się Belzebubem w scenie snu Senatora, opuści ciało Konrada podczas Egzorcyzmów. Już początek przedstawienia rodzi pierwsze pytanie. Czarny nie odstępuje Gustawa, towarzyszy Konradowi. Czy Englert chce w ten sposób pokazać opętanie bohatera, uzależnienie od Diabła? A może chodzi o podkreślenie dwoistości ludzkiej natury, a sceniczny Czarny nie jest bytem realnym, a tylko abstrakcyjną personifikacją Zła?
Czarny znika, a my patrzymy na pędzące przez śnieg kibitki. Jednym z więźniów jest Konrad. Łączy się wątek romantycznej miłości Gustawa z tematem narodowym. Jednak Englert nadaje mu ton znacznie bardziej osobisty. Gdy Żebrowski podejmuje monolog "Nocy cicha, gdy wschodzisz..." od razu wiemy, że mówi przede wszystkim o sobie. Gdy opowiada o swoich snach ("jak te sny mię trudzą"), znów przychodzi nam do głowy pomysł, że Englert poprzez logikę snu chce wytłumaczyć ingerencje w tekst. Jeszcze krótki moment, kiedy chór przepowie mu wolność, i szybka odpowiedź - "Mam być wolny, ...lecz ja wiem, co być wolnym z łaski Moskwicina".
Prolog spektaklu wystarcza inscenizatorowi do zasygnalizowania najważniejszych jego tematów. Englert jest tu również autorem adaptacji i swobodnie poczyna sobie z tekstem. "Chcę zrobić z dzieła poetyckiego epicki spektakl teatralny. W scenariuszu próbuję ułożyć ciąg teatralny, wszystkie części ujednolicić" - mówił reżyser. Są więc "Dziady" i "Dziady" - arcydramat i powstały z niego scenariusz. Podobnie było w przypadku Jerzego Grzegorzewskiego i przedstawienia "Dziady dwanaście improwizacji", ale na tym kończą się wspólne cechy.
Dramat Mickiewicza zawsze stawiał opór teatrowi. Nie poukładany, nie do końca spójny stylistycznie, pisany w innych momentach życia pisarza, w innych historycznych chwilach. Kłopot polskiego teatru polega na próbie okiełznania niewątpliwie genialnego dzieła. Englert, chcąc stworzyć z niego tradycyjną fabułę, pozwala sobie na wiele. Pierwsza część spektaklu toczy się na przemian podczas obrzędu w kaplicy oraz w domu Księdza, dokąd przybywa Gustaw. Potem pojawia się Senator i pierwsza sekwencja z Rollisonową. Krótka scena w więzieniu. W drugiej odsłonie są przede wszystkim Wielka Improwizacja (w całości), opowiadanie Jana Sobolewskiego, krótki fragment balu u Senatora i mocno okrojony jego sen. Potem także widzenie ks. Piotra i zakończenie obrzędu. Englert "żeni" tę scenę z zakończeniem IV części. Obok Księdza i Gustawa pojawiającego się jako Widmo z części II staje więc siłą rzeczy Guślarz. Tu ingerencja reżysera może budzić najwięcej wątpliwości.
Mam wrażenie, że Englert osiągnął swój cel połowicznie. Zrobił "Dziady" jako widowisko, postanowił oswoić arcydzieło. Zrezygnował z niektórych ważnych scen, inne mocno okroił. Rzecz całą podporządkował fabule. Nie zgubił na szczęście myśli, ale czasem nie dał jej dojść do głosu.
WALKA Z MICKIEWICZEM
Współczesna tradycja wystawiania "Dziadów" w polskim teatrze nierozerwalnie łączy się z inscenizacją Konrada Swinarskiego z 1972 roku. Pracując w Starym Teatrze, stworzył punkt odniesienia w ukazywaniu dramatu romantycznego na scenie. Po jego śmierci teatr do dziś żyje wspomnieniami po artyście. Do niedawna nikt nie próbował mierzyć się z "Dziadami" po Swinarskim. Dopiero Jerzy Grzegorzewski inscenizując w Starym Teatrze "Dziady dwanaście improwizacji" postanowił sprostać mitowi, a może stworzyć nowy.
Okazało się jednak, że nie ma czego zbierać. Wybitny spektakl Grzegorzewskiego stał się świadectwem bezradności. Do esencji romantycznego dramatu można dotrzeć tylko przez dekompozycję. Podzielić dramat na małe fragmenty i próbować zrozumieć. Chyba mniej ważna dla Grzegorzewskiego i Englerta staje się perspektywa narodowa. Odeszła konieczność robienia teatru przeciwko komuś. "Dziady" są polityczne, bo tak zostały napisane. Ale można tę polityczność postawić na pierwszym planie lub ukryć głębiej. Grzegorzewski skupił się przede wszystkim na bohaterze. Jerzy Radziwiłowicz, mówiąc o granej przez siebie postaci stwierdził, że najtrafniej należałoby ją nazwać Wędrowcem - tak jak w pierwszych "Dziadach'' Grzegorzewskiego w Teatrze Studio. Wędrowiec Radziwiłowicza przemierza świat w nieustającej podróży, próbuje dociec sensu, zrozumieć. To podróż w minione życie, w zakamarki pamięci. Pamiętam Wielką Improwizację w genialnym wykonaniu Radziwiłowicza. Mówił wolno, z pozoru beznamiętnie, wtulony w którąś z kolumn, jakby nie był pewny wypowiadanych słów, jakby sprawdzał ich wagę. Przeciwnicy Grzegorzewskiego twierdzą, że zawsze w centrum scenicznego świata ustawia siebie. Tym razem w centrum znalazł się po prostu człowiek - może artysta, czujący i cierpiący jak my. Przedstawienie jakby mimochodem stało się diagnozą stanu współczesnej świadomości.
MŁODY KONRAD, MŁODY TEATR
"Dziady" Englerta również oddalają się od modelu teatru narodowego. Nie lubię tego słowa, ale to raczej teatr pokoleniowy. W przedstawieniu rektor warszawskiej Akademii Teatralnej obsadził w różnych, mniejszych lub większych rolach, prawie 50 studentów tej uczelni. Sceny więzienne mają w sobie coś z buntu młodych. Ten opór nie dotyczy Rosji. Dotyczy czegoś więcej i można interpretować go na różne sposoby. Opowiadanie Jana Sobolewskiego zwykle mówili aktorzy dojrzali. Tu Jan Sobolewski jest młodym chłopcem, ma twarz dziecka. Jego świadectwo robi wielkie wrażenie. W inscenizacji Grzegorzewskiego podobną funkcję pełnił monolog Adolfa o uwięzieniu Cichowskiego. Wypowiadany przez Jerzego Trelę, który pozostawał na scenie sam. Mówił wprost do widowni, bez ozdobników. Adolf Treli nosił gdzieś w sobie echa przeszłości. Aktor grał przecież Konrada w "Dziadach" i "Wyzwoleniu" Konrada Swinarskiego. Nie tylko w Krakowie pamięć o tamtych kreacjach jest wciąż żywa.
Nie chcę powiedzieć, że spektakl Englerta jest pokoleniowym manifestem. To brzmi podejrzanie i zubaża jego propozycję. Pulsuje jednak współczesnymi emocjami. Sam obrzęd przypomina współczesny rytuał. Guślarz Krzysztofa Majchrzaka to dzisiejszy szaman wprawiający w ruch szaloną machinę. Gromada jest w ciągłym ruchu, w podniesionych głosach słychać nieskrywane napięcie. Widmo Pana wychodzi z rozgorączkowanego tłumu. Omal nie dochodzi do linczu. Interpretację spektaklu dyktuje też ujęcie postaci Gustawa-Konrada. Żebrowski prowadzi rolę bardzo pewnie. Ten Gustaw nie jest zimnym obserwatorem, człowiekiem wyrzuconym poza nawias. To człowiek w pełni dojrzały, choć zatracający się w miłości, cierpiący. Bohater Żebrowskiego nie wpada w niepotrzebną egzaltację. Nie potrzebuje wielkich słów, uniesień, wyzywa Boga na pojedynek, bo do niego dorósł. Żebrowski stworzył świetną rolę. Wielką Improwizację mówi swobodnie, choć widać, że zna wagę każdego słowa. To postać, z którą jesteśmy w stanie się identyfikować, ale po chwili odnosimy wrażenie, że pochodzi z innej rzeczywistości. W Konradzie Żebrowskiego nie ma uspokojenia, równowagi.
Englert, wierny oryginałowi, wprowadził do swej inscenizacji Chór Aniołów, dając im postać dzieci. Delikatnie śpiewają "Pokój temu domowi, Spoczynek grzesznikowi...". Trudno nam uwierzyć, że pokój jest możliwy. Englert zrobił spektakl przenikliwy. "Każdy w swoje drogę" - ta kwestia kończy przedstawienie. Nie ma pozytywnych odpowiedzi.
DWIE DROGI
O "Dziadach" Ryszard Przybylski napisał, że mają strukturę otwartą, fragmentaryczną. Stwierdził, że to dowód poetyckiego przeświadczenia, że sensu i treści ludzkiej egzystencji nie poznamy do końca. Maria Janion mówiła o urwanej formule, migotliwości i wielowątkowości dzieł Słowackiego. Arcydzieła romantyzmu nie poddają się łatwej obróbce ludzi teatru. Grzegorzewski jeszcze bardziej "Dziady" rozbił, Englert próbował je scalić. Dwie drogi rozumienia arcydzieła Mickiewicza. Obie mogą jednak przyczynić się do powstania teatru narodowego. Inscenizatorzy mogą porozumiewać się ze sobą przez klasyczne teksty. Rozmawiać przedstawieniami. "Dziady" Englerta, a wcześniej "Dziady" Grzegorzewskiego podejmują na nowo tę rozmowę.