Artykuły

Widły w plecach

"W imię Jakuba S." w reż. Moniki Strzępki Teatru Dramatycznego m.st. Warszawy im. Holoubka i Teatru Łaźnia Nowa w Krakowie. Pisze Jacek Sieradzki, juror XVIII Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Chciałoby się o tym przedstawieniu powiedzieć: dojrzałe, choć pewnie dla duetu buntowników zabrzmi to jak ciężka obelga. Ale nie chodzi o żadne klasycznienie, czy układność. Diagnozy społeczne pozostają obcesowe, śmiałe i pewnie łatwo podważalne jak każda prowokacja, niemniej prowokujące bardzo skutecznie. Uporządkowała się forma: widowisko nie jest tak rozwichrzone, jak poprzednie dzieła Moniki Strzępki, nie przypomina sterty pomysłów, które autorowi i reżyserce przyszły do głowy. Do rangi symbolu może aspirować fakt, że spektakl ma klamrową budowę, finał nawiązuje do ekspozycji, a co więcej ów finał jest jeden a nie sześć. Brak pewnej elementarnej dyscypliny mnie akurat zawsze lekko przeszkadzał w pracach duetu, więc się cieszę z tej ewolucji. Zwłaszcza, że ostrze ataku bynajmniej nie tępieje. Raczej gorzknieje (jeśli się zgodzić na tę kulawą metaforę, że ostrze może gorzknieć).

Historyczny Jakub Szela dostał od galicyjskich władz dwadzieścia cztery godziny na zrobienie tego, co było do zrobienia i miał przez tę dobę być chroniony swoistym immunitetem. Co należałoby w takiej sytuacji zrobić dziś - pyta Paweł Demirski i ani mu przy tym w głowie uśmiechnąć się, nawet ironicznie. Sztuka jest wściekłym krzykiem na współczesnych "panów". Bluzgiem złości przeciw kreowaniu się społeczeństwa en bloc na potomków her-bowych rodów. Nikt nie przyznaje się do wiejskich korzeni, co wkurwia scenicznego Szelę i stojącą za nim Strzępkę, jedną jedyną współczesną artystkę, nie wstydzącą się chłopskiej proweniencji. Biorący na siebie bluzg Krzysztof Dracz zmienia twarz w zaciśniętą w gniewie pięść. Jest w nim niesamowita niekiełznana moc - gdy wybucha nienawistnymi tyradami, gdy śpiewa oswojoną pieśń Bregovicia, podmieniając słowa na wścieklejsze. Jednym gestem ręki zatrzymuje akcję sceniczną, zabija przeciwników spojrzeniem. Jest potęgą i basta - a przy tym ma w sobie i chamstwo, i chłopski szowinizm, i prostacką upierdliwość i tępe siedzenie przed telewizorem.

Z przywołaniem upiora Szeli wiąże się i koncept taki, że niewola kredytowa jest współczesną formą pańszczyzny. Naciągane to strasznie i łatwe do obalenia; niemniej daje asumpt Strzępce i Demirskiemu do serii scenek, także ironicznie autobiograficznych. Oto ich awatary, Klara Bielawka jako rozhisteryzowana dziewczyna wrzeszcząca "Nie robimy tego" i Paweł Tomaszewski jako rozsądniejszy partner, próbują znieść obcesowe przesłuchanie bankowej raszpli, posługującej się w dialogu z kredytobiorcami-artystami urywkami cytatów z gazet. Przy całej autodrwinie jest w tym coś lekko narcystycznego. Ale raszpla bankowa (w cudnie twardym wykonaniu Alony Szostak) łazi po scenie z widłami wbitymi w plecy. Co wyraża pogróżkę "nadejdzie kiedyś dzień zapłaty" tak, że ciarki łażą po plecach.

Drugą warstwą przestawienia, robiącą większe może na mnie wrażenie, jest nieoczekiwanie katastroficzny ton opowieści. Jej znaczna część rozgrywa się w przyszłości: za dzie-sięć lat. Wszystko się zawaliło: sceneria (świetna) Michała Korchowca to mały domek przywalony złamanym słupem wysokiego napięcia. I wszystko w śniegu, jakby na kapitalistyczny raj napadło nagłe zlodowacenie. Nie ma prądu, lodówka jest pusta. Bohaterowie, wymachując palcem w kierunku widowni, apelują do premiera, żeby im nie odbierał talerza zupy, bo to jest ich własna zupa, już ostatnia zresztą. Nastrój jest wisielczy: jeśli nawet postacie sztuki wyjeżdżają na urlop do Egiptu (jak namawiał swego czasu prezes Kaczyński), to jest to pożegnalna przyjemność przed zbiorowym samobójstwem. Ktoś mi uświadomił, że Demirski motywem samobójczym operuje z niepokojącą natarczywością - w końcu Tęczowa trybuna też miała sekwencję oblewania się płynem z kanistra a w Położnicach pada pytanie do noworod-ków: po co się pchacie na ten świat

Skąd ta egzystencjalna rozpacz buntowników? Z poczucia, że nic nie ma sensu i bunt także? Że można się tylko pochlastać? I czy to jest tylko retoryka, czy coś głębiej?

W katastrofizmie Strzepki i Demirskiego zobaczyłem ton Witkacowski: nie dokładne czytanie świata, tylko sytuację. Przecież w latach trzydziestych wariat z Krupówek też straszył ludzi idącym zbydlęceniem, a świat się bawił i nie miał ochoty słuchać. Byłżeby to profetyzm? Czy po prostu oburzeni tak mocno wierzą, że "ma się pod koniec kapitalistycznemu światu" iż - nie mogąc się doczekać ziszczenia wizji - zaczynają ją ekstatycznie projektować? W felietonie w "Odrze", pisanym natychmiast po premierze, śmiałem się z możliwości (coraz mniej niestety prawdopodobnej), że kryzys przejdzie bokiem (a przynajmniej nie zmieni się w zlodowacenie) i rację będzie miał, zalecający rozsadek i umiar Leszek Balcerowicz, o którym Anna Kłos Kleszczewska mówi ze sceny, że chciałaby sobie kupić dywanik z jego podobizną i deptać go codziennie wychodząc i wchodząc do domu. Za którą to rozbuchaną emocją stoją autorzy spektaklu, wściekli, że żaden Szela nie wbił jeszcze znienawidzonemu ekonomiście wideł gdzie trzeba.

Kłos Kleszczewska tudzież na przykład Sławomir Grzymkowski nie mają za bardzo co robić na scenie; to cokolwiek puste role, nierzadkie w rozwichrzonych elaboratach scenicznych duetu. Tu jednak, powtórzę, i tak, przekaz jest generalnie zwarty, skupiony. I wściekle mocny jak nic innego na dzisiejszych scenach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji