Artykuły

Z biegiem lat, z biegiem dni

W ostatnich dniach marca do repertuaru Starego Teatru w Krakowie wszedł spektakl "Z biegiem lat, z biegiem dni..." grany jako serial przez trzy kolejne wieczory w tygodniu, a także raz w sobotę jako całość. Oglądanie przedstawienia w odcinkach, które trwa osiem godzin, ma dobre i złe strony. Dobre, że taki odcinek zamyka się w granicach dwóch i pół godziny, a więc w czasie, w którym wrażliwość i chłonność widza nie podlegają jeszcze znużeniu. Złe, że to co miało być całościową wizją, odbiera się we fragmentach, a z tych fragmentów trudniej zbudować zamkniętą strukturę, a może się nawet zdarzyć, że ona w ogóle nie zaistnieje.

Mając do wyboru siedzenie na widowni przez trzy kolejne wieczory lub jedną noc, wybrałem tę drugą możliwość. Nie wiem, czy była to decyzja najszczęśliwsza. Okupiłem ją potwornym zmęczeniem. A trzeci segment widowiska: "Co dalekie było - blisko", wystawiony zresztą znakomicie, przyjmowałem już bez przyjemności i jakby w wewnętrznym odrętwieniu, spowodowanym nadmiarem sytuacji, tematów, obrazów.

Spektakl Andrzeja Wajdy "Z biegiem lat, z biegiem dni...", do którego scenariusz pisała Joanna Olczak-Ronikierowa, zbudowany jest na kanwie czterech sztuk teatralnych: "Domu otwartego" Bałuckiego, "W sieci" i "Karykakur" Kisielewskiego, "Moralności pani Dulskiej" Zapolskiej. Do tych utworów wziętych w dużych odcinkach lub niemal w całości granych w tej kolejności scen, jaką ustalili ich autorzy lub pomieszanych, rozdzielonych, włączonych w inne ciągi dramatyczne, doszły jeszcze teksty Przybyszewskiego, Struga, Boya, Dąbrowskiej, Kaweckiego, teksty drobne lub większe, różnej wartości artystycznej, cytaty z powieści i felietonu, artykułu publicystycznego i listu, teksty autentyczne lub pastisze. Obok postaci fikcyjnych znalazły się postaci historyczne. Powstała z tego dosyć pękata opowieść teatralna o Krakowie z przełomu XIX i XX wieku; opowieść zamykająca w sobie wątki rodzinne, obyczajowe, psychologiczne, pokoleniowe, patriotyczne... Opowieść miejscami bardzo interesująca a miejscami trochę nudnawa, zbudowana w konwencji realistycznej, ale nie pozbawiona akcentów komediowych, ironicznych, groteskowych. Ilustrująca dużo więcej niż szare i jałowe bytowanie mieszczańskiego filistra i wadzącego się z nim młodopolskiego artysty. Przywołująca - najogólniej mówiąc - losy polskie z przełomu wieków - losy pogmatwane, rozdarte, tragiczne.

Jak narodził się pomysł spektaklu "Z biegiem lat, z biegiem dni..." opowiedział nam szczegółowo inscenizator tego przedstawienia Andrzej Wajda w tygodniku "Życie Literackie" (1978, nr 13, rozmowę zanotowała Elżbieta Morawiec). "Od pewnego momentu, z biegiem lat, których wpływ coraz mocniej odczuwam - zwierza się Wajda - mam potrzebę materialnego uchwycenia przemijalności czasu. Można to osiągnąć dwiema drogami: albo tak jak to zrobiłem w Nastazji Filipownie śledząc przemijanie sekunda po sekundzie, w dramatycznym zgęszczeniu, albo w długiej wieloletniej opowieści. Ktoś umiera, ktoś się modli, ktoś wychodzi za mąż, ktoś inny odchodzi na wojnę. To pierwszy i chyba najważniejszy powód. Poza tym wydało mi się osobliwe, że najbardziej krakowski teatr, Stary Teatr, nie ma krakowskiej sztuki w swoim repertuarze. A gdzie, jeśli nie w Krakowie, można odnaleźć to długie mijanie czasu i jego zdumiewająca trwałość?".

Trzeba powiedzieć, że to zamierzenie w pełni się powiodło. Czas - jego ulotność i trwałość - uzyskał u Wajdy dużą ekspresję poprzez zmiany rytmu przedstawienia, wydłużenia i przyśpieszenia sekwencji, nagłe zatrzymania, jakby unieruchomienia obrazu, a także poprzez przenoszenie tych samych podstawowych sytuacji i pytań egzystencjalnych w odmienne klimaty historyczne i duchowe. Dzięki czemu to, co historyczne, odległe, przynależne do określonej epoki, stało się także nasze, wspólne, wiążące nas z rodowodami naszych ojców, matek.

Przedstawienie "Z biegiem lat, z biegiem dni..." w Starym Teatrze jest przykładem znakomitej roboty, jeśli zgodzimy się na ten scenariusz, który zaproponowała Joanna Ronikierowa - na jego rozwlekłość i literackie przegadanie. To nieprawda, że im obszerniejszy tekst, tym więcej można przez niego wypowiedzieć. Czas zdarzeń teatralnych nigdy nie odda w pełni czasu zdarzeń historycznych. Będzie albo za szybki, albo za powolny, zbyt gęsty lub za bardzo rozrzedzony.

W spektaklu Wajdy najmniej podobały mi się "sceny kawiarniane", pokazujące profil młodopolskiego artysty, ale profil mocno skarykaturowany. Były one rodem trochę z Mrożka, a trochę z kabaretu "Piwnica". Zabawne ale nużące przez swą jednostronność. W dialogu wyczuwało się źle ukryte fastrygi różnych tekstów, fastrygi psujące odbiór. Wyborne są natomiast "sceny salonowe", zwłaszcza te, w których leci w dłuższych kawałkach tekst: "W sieci", "Moralność pani Dulskiej". Jakże drapieżny to teatr i jak po mistrzowsku budowany.

Sens tej gigantycznej inscenizacji Wajdy widzę także w tym, że objawia nam ona teatralna urodę komedii mieszczańskiej, którą jeszcze niedawno skorzy byliśmy skazać na wygnanie ze scen polskich, potępiając ją za jedno: że jest staroświecka i nie na miarę doświadczeń ludzi, drugiej połowy XX wieku. Aktorzy znajdują w tych jeszcze parę lat temu pogardzanych tekstach znakomicie napisane dla siebie role. Role, które umieją wypełnić życiem, nadać im osobowość i uczynić je interesującymi dla widza. To bardzo znamienne, że w tym widowisku żyją pełnym życiem jedynie postaci fikcyjne, natomiast postaci historyczne (Bałucki, Przybyszewski, Dagny, Boy) są papierowe, martwe, nieprzekonywujące. Role dla nich nie zostały napisane. Są zlepkiem etykiet, stereotypów i łatwych formuł z podręcznika historii literatury.

Do najlepszych kreacji w tym widowisku należą: Aniela Dulska Anny Polony, Julia Chomińska-Rolewska Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej, Janina Chomińska Izabeli Olszewskiej i Jerzy Boreński Jerzego Radziwiłowicza. Zachwyciło mnie zwłaszcza aktorstwo Polony. Żywiołowe i świadome zarazem, przeżywające ale nie psychologizujące, subtelnie znaczące dystans do postaci. Odsłaniające ludzki wymiar pani Dulskiej. Nie tylko pewność siebie i zachłanność światem - pierwsze wejście - ale i zagrożenie postępującym niedołęstwem, starością - scena końcowa.

Bardzo pięknie zagrała scenografii autorstwa Krystyny Zachwatowicz i Kazimierza Wiśniaka, ewokująca urodą secesyjnych wnętrz, mebli, przedmiotów, kostiumów. Wspomagana muzyką Stanisława Radwana - powtarzające się hejnały mariackie, bicia miejskich zegarów - była ważnym komponentem w budowaniu nastroju przedstawienia próbującego jakby wyjść z ram teatru, udawania i złączyć się z tym, co stanowi samą materię życia, jej rozciągłość i trwanie.

Spektakl nużący, choć znać w nim rękę wielkiego majstra i wytrawnych czeladników, z którego nieraz chce się wyjść, bo zagraża on naszej miłości do teatru, ale z którego się nie wychodzi, bo wciąż znajdujemy w nim coś takiego, co zatrzymuje, zmusza do odwrotu, więzi w fotelu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji