Artykuły

Gustloff czasów Breivika

"Idąc rakiem" w reż. Krzysztofa Babickiego Teatru Miejskiego w Gdyni na Darze Pomorza. Pisze Jarosław Zalesiński w Polsce Dzienniku Bałtyckim.

Tytuł powieści Guntera Grassa "Idąc rakiem" oddaje zawiły sposób opowiadania w tej książce całej historii. Pisarz wraca w niej do lat przedwojennych i czasów II wojny, ale też cofa się w głąb własnej biografii, rzeczywiście trochę jak rak. W wydanej w 2002 roku powieści Grass pisze o tragedii zatopienia statku Wilhelm Gustloff. Tragedia była przez wiele lat przemilczana, w obu państwach niemieckich zresztą. Również Grass nigdy nie zajął się tym tematem, a do tragedii Gustloffa nawiązał dopiero wtedy, gdy temat cierpień niemieckich uchodźców stał się nośny. Wpowieści Grass, trochę jak w późniejszym "Obieraniu cebuli", gra tu z własną biografią, usprawiedliwia się, kluczy, splatając to z opisem historycznych wypadków.

Wybierając się na prapremierowe przedstawienie "Idąc rakiem", spektakl gdyńskiego Teatru Miejskiego, wyreżyserowany przez Krzysztofa Babickiego, zastanawiałem się, jak Paweł Huelle, autor teatralnej adaptacji, poradzi sobie z przenoszeniem na scenę zakrętów książkowej fabuły. Z autobiograficznymi wątkami Huelle poradził sobie akurat słabiej. Nie jestem pewien, czy widzowie nieznający książki zrozumieją, dlaczego w pewnych fragmentach spektakl ma dwóch narratorów. Poza tym jednym - adaptacja jest najmocniejszą stroną przedstawienia. Jest nie tylko rekonstrukcją, ale i interpretacją powieści Grassa. Grass w "Idąc rakiem" opowiada kilka historii naraz - Wilhelma Gustloffa i jego zabójcy, Tulli Pokriefke, gdańszczanki, która uratowana z tonącego statku, na parowcu Lowe rodzi syna, późniejszego głównego narratora, oraz współczesnej już historii, w której wnuk Tulli, zarażony wirusem nazizmu, zabija żydowskiego rówieśnika, którego poznał na czacie. Osobnym wątkiem jest życie kapitana Marinesco, dowódcy łodzi podwodnej, który posłał na dno statek z paroma tysiącami dzieci na pokładzie. Na pozór Grass opowiada to wszystko, by możliwie dokładnie, dokumentalnie wręcz, przedstawić przemilczaną wcześniej tragedię. W rzeczywistości jednak chce nam powiedzieć o tajemniczej powtarzalności tego "czegoś", co do podobnych dramatów doprowadza. I właśnie tę złowrogą powtarzalność adaptacja Huellego wydobywa z książki.

Tak to również rozgrywa w przestrzeni pod pokładem "Daru Pomorza", gdzie spektakl jest wystawiany, reżyser Krzysztof Babicki. Student Dawid Frankfurter (Grzegorz Wolf) oddaje cztery strzały do Wilhelma Gustloffa w tej samej bocznej pakamerze, gdzie potem Konradek (Maciej Wizner) czterema strzałami odbiera życie Dawidowi (Szymon Sędrowski). Dawid Frankfurter i Konrad w taki sam sposób oddają się w ręce policji. To jeszcze wydedukować można z tekstu Grassa. Ale ta makabryczna powtarzalność pojawia się także w innych detalach. Faszystowskie marsze zlewają się w jedno z sowieckim hymnem, a kapitan Marinesco (Rafał Kowal) pręży się w postawie na baczność, podobnie jak odruchowo staje na baczność Tulla Pokriefke, gdy sędzia na rozprawie jej wnuka odbiera jej głos. Człowiek sowiecki i niemiecki drobnomieszczanin okazują się zrobienie według bardzo podobnej, jeśli nie tej samej, sztancy.

Wielką zasługą twórców polskiej i zarazem światowej prapremiery "Idąc rakiem" jest, wydaje mi się, to, że spektakl odrywa tragedię statku Wilhelm Gustloff nie tylko od historycznego tła, ale także od tła niemieckich dyskusji o cierpieniach przesiedleńców czy polskich reakcji na ten drażliwy dla nas wątek. W spektaklu idzie o bardziej uniwersalny problem. Czym jest to "coś", stale powtarzające się w ludzkiej historii, które powoduje straszne, demoniczne zło? Grass, człowiek oświecenia, zdaje się winić o nie romantyzm. Gdyński spektakl wydaje się mówić, że zawsze kiedy człowiek daje się uwieść ideologii siły, staje się nieludzki. Dzieje się tak niezależnie od systemu politycznego, w nazizmie tak samo jak w bolszewizmie. I tak samo w demokracji, w której, pamiętajmy, możliwy był przypadek Breivika.

Szkoda tylko, że reżyser nie dość zaufał sile tego przesłania i kazał grać aktorom z mocną nadekspresją. Niewielkie pomieszczenie pod pokładem wymagało chyba bardziej stonowanych środków. Ucierpiała na tej nadekspresji zwłaszcza postać młodej Tulli (jeśli mnie słuch nie myli, roli inkrustowanej zdaniami także z innych części gdańskiej trylogii Grassa), granej przez Agatę Moszumańską. Są w tej sztuce epizody świetne (scena z kamykami), są i nieprzekonujące (sąd). I jest wreszcie nadzwyczajna Dorota Lulka jako dorosła Tulla.

Gdańszczanka, chwaląca fuehrera, potem przodownica pracy w DDR, potem obywatelka wolnych Niemiec, wyposażająca wnuka w rewolwer, kupiony od jakiegoś sowieckiego sołdata. Nie do zdarcia, nie do zatłuczenia, choć z pozoru to miła, posiwiała staruszka. Głupio się przyznać, ale początkowo pani Doroty nie poznałem, do tego stopnia stopiła się z rolą. Nadzwyczajne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji