Artykuły

Chcę trochę namieszać

Chcę trochę namieszać. Trochę szaleństwa, ale też dużo metody!Im bardziej jakieś osoby mówią mi, żebym dał sobie spokój, że pewnych rzeczy nie uda się zmienić, tym bardziej czuję, że trzeba nad tym pracować - mówi prof. MARIUSZ GRZEGORZEK, rektor elekt łódzkiej Szkoły Filmowej.

Gdy pojawiła się propozycja zgłoszenia Pana kandydatury na stanowisko rektora, dużo czasu zajęło Panu jej zaakceptowanie?

- Długo rozważałem to zagadnienie, a decyzja była tym trudniejsza, że jako reżyserowi teatralnemu i filmowemu towarzyszy mi często etykieta "Grzegorzek artysta osobny" "artystowsko-anarchizujący". Jeśli w ogóle można w twórczości w kraju nad Wisłą osiągnąć pewną wolność i niezależność, to mnie się to trochę udało i tak się w tej niezależności i osobności "rozkokosiłem". Uważam to nawet za pewnego rodzaju osobisty sukces. Tym bardziej zdawałem sobie sprawę, że dla wielu moja decyzja o kandydowaniu na rektora może wydać się mniej zrozumiała. Dla mnie samego wstępna decyzja o tym, czy próbować, była najtrudniejsza. Kiedy już do niej dojrzałem, uznałem że wszystko inne należy pozostawić biegowi rzeczy. Uznałem, że jeśli zostanę wybrany, będzie to znak, że moja decyzja była słuszna; jeśli nie, to znak Opatrzności, że moja decyzja jest zła i trzeba odpuścić. Dla mnie łódzka Szkoła Filmowa zawsze była niezwykle ważna. Była powodem mojego osadzenia się w Łodzi, mnie faceta ze Śląska Cieszyńskiego po historii sztuki w Krakowie. Tu, w Łodzi zaczęło realizować się moje najgłębiej skrywane, nieobliczalne marzenie - by zostać reżyserem filmowym. Szkoła przyjęła mnie entuzjastycznie, dała mi wielką szansę i jestem jej za to wdzięczny.

Szkoła to były, i są, także przyjaźnie i autorytety jak Wojciech Jerzy Has, Andrzej Mellin (pedagog i wieloletni dziekan Wydziału Reżyserii - przyp. red.). Maria Kornatowska...

- Spotkałem tu wielu wspaniałych ludzi. Jednak mój stosunek do szkoły przeszedł przez te lata przez różne fazy. Pierwszą był etap złudzenia patetycznego: byłem wtedy prodziekanem do spraw studenckich, myślałem, że oto będę zmieniał szkołę i świat. Dawniejsze roczniki absolwentów pamiętają zapewne moje pedagogiczne performance, będące wyrazem totalnego, ponadnormatywnego zaangażowania. Drugi etap nastąpił około dziesięciu lat temu. Zaczęły się zmiany. Kiedyś na czterech wydziałach studiowało po dziesięć osób, które znało się z imienia i nazwiska i nie tylko, ale czasy się zmieniły i wszystko to zaczęło przekraczać znane nam dotychczas ramy. Może to, co powiem, będzie mało eleganckie, ale mam wrażenie, że wówczas zaczęła się wytracać energia tego miejsca. To nie jest popadanie w "ton kombatancki", ale jest gorzej. Spójrzmy choćby jak zmieniła się technologia produkcji filmu. Kiedyś przygotowanie filmu obwarowane było wieloma przeszkodami, tak sprzętowymi, jak i kadrowymi. Puszki z taśmą były na wagę złota, a gdy w Szkole pojawiła się pierwsza cyfrowa kamera VHS, wielka jak pół traktora, to trzeba było się na nią zapisywać. Mimo tego żyliśmy w gorączce, chcieliśmy robić filmy. Dziś można film zmontować i udźwiękowić na laptopie za dwa tysiące złotych. Są znakomite ogólnodostępne narzędzia, komórki filmują lepiej , niż nasz kosmiczny VHS. To powinno ułatwić pracę ludziom z pasją, którzy chcą zebrać przyjaciół i coś zrobić. Ale paradoksalnie ta klęska urodzaju wydała zaskakujące owoce - nikomu już się tak strasznie nie chce. Młodzi ludzie często są bezradni wobec siebie i swej wrażliwości. Dotyczy to zarówno Szkoły, jak i wielu dziedzin życia, w których postępuje bezbolesna, cicha atrofia. Niby wszystko jest okej, kosimy nagrody na światowych festiwalach, przyjeżdża Martin Scorsese, a jednak okej tak do końca, nie jest. Trochę czekałem cichutko, że się niby samo zmieni, że przejdzie bez pana doktora, ale nie przechodzi. Postanowiłem więc zrobić eksperyment. Powiedziałem sobie: "Nie możesz już siedzieć w tej ciemnej, bezpiecznej piwnicy "artysty osobnego" i zajmować się tylko swoimi własnymi wizjami". Muszę podjąć pracę bodaj i społeczną, o zgrozo! Tak zrodziła się decyzja. Podjąć decyzję i spróbować coś zrobić, zobaczyć, ile uda się zdziałać. Oczywiście nie w pojedynkę, tylko z ludźmi, którzy mają iskrę w oku. Moi najbliżsi współpracownicy to nie będą sławy z pierwszych stron gazet. Będą to ludzie stąd, którym zależy na tym, by Szkoła mogła się mądrze rozwijać.

A kolejne decyzje i sfery, na które skieruje swą uwagę nowy rektor?

- Chcę trochę namieszać, być swego rodzaju enfant terrible, trochę szaleństwa, ale też dużo metody. Im bardziej jakieś osoby mówią, żebym sobie dał spokój, że pewnych rzeczy nigdy nie uda mi się zmienić, tym większego nabieram przekonania, że należy nad tym pracować i że to może się udać. Program edukacyjny szkoły uważam generalnie za dobry, bardziej zależy mi na zmianie sposobu jego realizowania. Mamy wydziały, których studenci mogą stanowić kompletną ekipę filmową i dzieje się tak, gdy pracują nad etiudami. Jednak w tej kwestii, podobnie jak w przypadku z chodzeniem na niektóre zajęcia, właściwe jest myślenie: robię to, bo mam w tym jakiś bardzo konkretny, namacalny, szkolny interes (zaliczenie, egzamin itp.). Chciałbym skierować ich uwagę na istnienie pewnego meta-biznesu, odłożonego może nieco do lamusa. Otóż jesteśmy tu przede wszystkim dla fascynujących spotkań, wymiany poglądów, wspólnego intelektualnego fermentu. Problemy są po obu stronach, zarówno wykładowców jak i studentów, wydziały wytworzyły swoje pęcherze, a mnie zależy na ich przełamaniu i wspólnej, zorganizowanej na jednym, wysokim poziomie pracy. Dlatego między innymi chcę powrócić do tradycji, w której gdy student "uwiódł" swego nauczyciela, promotora wizją filmu, uczelnia mogła umożliwić mu pełnometrażowy debiut.

Tak jak było w Pana przypadku i "Rozmowy z człowiekiem z szafy", nad którym to filmem opiekę sprawował Wojciech Jerzy Has?

- Ale nie byłby to debiut dla każdego. Tylko dla tych wyjątkowych, naprawdę utalentowanych, którzy chcą robić kino własne, intensywne i artystyczne. Także dla tych, których określa się jako "freaków", bo ich wizje są zbyt szalone, zbyt odważne i nie mają szansy przebić się z nimi w mainstreamie. Od niedawna przejąłem obowiązki szefa szkolnego studia Indeks, którego zadaniem od dnia powołania jest pomoc młodym reżyserom w wejściu w zawód. Zamierzam poczynić kroki, które umożliwią tym najlepszym realizowanie swoich filmów właśnie tutaj. Ich budżet nie musi wynosić kilka milionów złotych, jak w bieżących polskich produkcjach, gdzie dwóch ludzi rozmawia przy stole o tym, że jest im smutno. Mam realistyczny, moim zdaniem, plan, aby ich budżet zamykał się kwotą wielokrotnie mniejszą.

Pogodzenie obowiązków rektora z Pana pracą artystyczną może okazać bardzo trudne, jeśli nie niemożliwe.

- Nigdy, ani w teatrze, ani w filmie nie pracowałem bardzo często, za to bardzo intensywnie, więc nie widzę realnego zagrożenia dla mojej twórczości. Do Teatru Jaracza , z którym związany jestem od tylu lat, nie jest przecież stąd daleko (śmiech). Poza tym, paradoksalnie, świadomość nowych obowiązków zadziałała na mnie stymulująco i przyśpieszyła pracę nad nowym, filmowym scenariuszem. Na pewno nie będę urzędnikiem w gronostajach odcinającym kupony od tego, co zrobił.

Docelowo we Wrocławiu ma powstać Europejskie Centrum Edukacji Multimedialnej. Nie będzie ono konkurencją dla Centrum Nowych Mediów, które powstaje w Szkole Filmowej, a na którego wyposażenie, warte ponad 30 milionów złotych, nie ma na razie środków. Minister kultury obiecał wprawdzie, że to kwestiach dwóch, trzech lat, ale...

- Nie sądzę, by było ono konkurencją. Zwłaszcza, że nasze Centrum działać będzie przede wszystkim na potrzeby Szkoły. W Centrum Nowych Mediów powstanie ogromne centrum cyfrowego przetwarzania obrazu. W Szkole w ciągu roku powstaje ogromna ilość filmów, których obróbkę musimy zlecać na zewnątrz. Nawet przy preferencyjnych stawkach, jakie mamy, rodzi to ogromne koszty i dyskomfort pracy. Kiedyś możliwość ingerencji w obraz, jego warstwę wizualną była dość ograniczona, a stacje graficzne miały wielkość i cenę stacji kosmicznych. Teraz nowoczesna i dostępna technologia cyfrowa otwiera przed nami ocean możliwości. Prowadzi to do powstania nowych zawodów związanych z dynamicznym rozwojem gałęzi post-produkcji. Jeśli zaś chodzi o sfinansowanie wyposażenia, Szkoła próbuje czerpać z różnych, pojawiających się okresowo możliwości wsparcia finansowego. Sytuacja finansowa uczelni, dzięki ciężkiej pracy wielu ludzi jest ustabilizowana, będziemy przecierać znane ścieżki i poszukiwać nowych dróg pozyskiwania środków. Myślę, że na tym polu jest więcej do zrobienia niż początkowo wydawało się, że jest możliwe.

Wielu może dziś zastanawiać się nad pozycją łódzkiej "filmówki", zwłaszcza w mieście, w którym kręci się dość ograniczoną ilość filmów...

- Szkoła ma ogromną tradycję, jest znana i szanowana nie tylko w Polsce, lecz przede wszystkim na świecie. To, co mówię nie jest czczym gadaniem, w światowym środowisku filmowym hasło "Lodź Film School" identyfikowane jest w bardzo pozytywny sposób. Fundamentem tego zjawiska jest sława naszych absolwentów, lecz jednocześnie sukcesy, jakie odnoszą nasze obecne produkcje. Lista nagród, które szkolne filmy otrzymują na międzynarodowych festiwalach jest doprawdy imponująca. Tworzymy ogromną ilość krótkich form filmowych i tu, na miejscu, w znacznym stopniu jesteśmy produkcyjnie samowystarczalni. W tym sensie można powiedzieć, że w Łodzi ocalał bardzo poważny producent filmowy, z poważnym zapleczem zarówno technicznym jak i ludzkim, choć nasz dorobek z założenia nie jest tak nagłośniony i dostępny jak klasyczne produkcje fabularne.

Pytam, bo wśród wielu "wizji" Łodzi - akademickiej, kreatywnej, stale mówi się o Łodzi filmowej, a dla tej nie ma żadnej wymiernej strategii. Czy taka strategia jest w ogóle potrzebna?

- Bądźmy realistami. Strategię należało zrobić, gdy likwidowana była Wytwórnia Filmów Fabularnych w Łodzi. Teraz jest już trochę za późno, by oddolnie coś zmienić. Sama tak zwana "Łódź filmowa" to Łódź obrażona, że nikt nie chce tu kręcić, albo że kręci się za mało. Może warto zapytać dlaczego tak mało, co można z tym zrobić i przygotować "wabiki" dla producentów? Bardzo pozytywnie oceniam działania Łódzkiej Komisji Filmowej, choć skromne środki finansowe, którymi dysponuje nie pozwalają rozwinąć skrzydeł. Można też zapytać dlaczego przez lata całe "krytyk teatralny", który przyjeżdżał na Dworzec Łódź Fabryczna, nim doszedł do Teatru Jaracza już był zdezorientowany i przestraszony skalą materialnej degeneracji miasta. Łódź nie zachęca, nie chce się zaprzyjaźnić. Pierwsze wrażenia są często decydujące, nie każdy ma czas i dobrą wolę, by zagłębić się w to miasto i poznać je od lepszej strony. Nie chcę być kolejnym mądralą, ekspertem od wszystkiego. Chciałbym tylko, by każdy spróbował w bardziej odpowiedzialny aktywny i mądry sposób wpłynąć na to, co od niego zależy. Właśnie dlatego postanowiłem spróbować bardziej aktywnie wpłynąć na losy mojej Szkoły.

**

Mariusz Grzegorzek (ur. w 1960 r.), reżyser teatralny i filmowy, scenarzysta i grafik, wybrany na rektora PWSFTViT w Łodzi na kadencję 2012/2016

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji