Artykuły

Wajda i moderna

Oglądamy dzieje dwóch krakowskich rodzin, Chomińskich i Dulskich (ci ostatni przeniesieni ze Lwowa), zmontowane z fragmentów sztuk Bałuckiego, Kisielewskiego, Zapolskiej, a także z autentyków historycznych z lat 1890-1914.

Rodzice-filistrzy; dzieci hołdujące modernie; nieszczęśliwe służące. To nie tylko historia rodzinna, to prawdziwa historia uchwycona w działaniu.

Po sześciu godzinach jeszcze nie ma się dość tego spektaklu. A gdy się wyjdzie na pustą o tej porze A-B, magia przedstawienia nie przestaje działać. Teatr gra tutaj siebie, tak jak u Swinarskiego w "Wyzwoleniu", jak u Jareckiego w "Śnie o Bezgrzesznej". Miejsce akcji scenicznej i miejsce realne są przecież te same, adres Chomińskich - Jagiellońska l - to adres Starego Teatru.

Młoda Polska od kuchni

Już Młoda Polska odkryła, że to miasto, ze swoim niesamowitym zagęszczeniem sztuki, idei, pamiątek, samo jest właściwie sceną teatru. Sceniczność Krakowa odkrył Wyspiański, ale już przedtem korzystał z niej Michał Bałucki umieszczając w komediach skandale salonowe swoich znajomych.

Kraków był mały, bardzo mały. I choć niby tyle tam było swobody, miasto dusiło się jak pod kloszem. Ten znany i opisany już przez Boya fakt - wybujałe aspiracje kulturalne przy braku rzeczywistej wolności - uświadamia z wielką siłą przedstawienie Wajdy. Małe, prowincjonalne miasto ze sławną przeszłością było nad miarę przesycone ideami. Kazimierz Wyka w "Modernizmie polskim" przytacza wspomnienie Grzymały-Siedleckiego, który opowiada, że redakcja krakowskiego miesięcznika "Młodość" mieściła się przy tym samym stoliku kawiarnianym, co siedziba towarzystwa "Metafizyka Stosowana", zrzeszenie "Confiteor", ugrupowanie "Stimmung", związek "Nadczłowieczeństwo Kinetyczne". Zaś jedna z pierwszych kwestii "Karykatur" Jana Augusta Kisielewskiego - pisze dalej Wyka - brzmi tak:

"Ibsen, Gladstone, Munch, Kowalewska, Maeterlinck, Nietzsche, Bjornson, Tołstoj, Boecklin, Dostojewski, Strindberg, Bebel, posłowie, diabolicy, redaktorzy, mistycy, piąta kuria, feministki, palladyści, mizogini, dzień ośmiogodzinny, akustyka teatralna, barykada z pulpitów, votum nieufności, pięć absolutów (jeden dymisjonowany), artysta kapłanem, koniak arcykapłanem, jeżeli to wszystko nie skończy się na kobiecie, jestem gips".

Oczywiście nie z bujności kultury śmieje się Kisielewski, ale z rozdźwięku między perspektywami sztuki a nędzą codzienności. Młody poeta z "Karykatur" mieszka na poddaszu z prostą dziewczyną, z którą się kiedyś zapomniał. Próbuje tworzyć nową sztukę w odorze pieluch, a nienawiść do dziewczyny maskuje niezręcznie demokratycznymi frazesami.

"Z biegiem lat, z biegiem dni" to nieoceniony przewodnik po Młodej Polsce oglądanej od strony kuchni. Możemy sprawdzić, jak przeżywano wtedy bankructwo idei. Co robili młodzi ludzie, by wyrwać się z sieci, jaką zarzucało na nich to miasto. Widzimy też, jak wygasa bunt w pokoleniu (gruźlica też robi swoje). Szalona Julka, która jeszcze niedawno w tajemnicy przed matką wymykała się na wykłady Przybyszewskiego, wraca do mamy-filisterki i wychodzi bogato za mąż. I co? Nic. Jeden dramat się kończy, zaczyna się następny. Po piątym akcie następuje szósty, siódmy. Przychodzą nowe wydarzenia, w wielkim świecie następuje zmiana dekoracji. Ostatni (który z kolei?) akt "Zbiegiem lat, z biegiem dni" rozgrywa się w słoneczne jesienne południe 1914 roku. Scena w mieszkaniu Dulskich. Felicjan Dulski w pokoiku za sceną umierający. A z rynku słychać odgłosy wrzawy: to oddziały Strzelca wychodzą z miasta. Tłum śpiewa "Oto dziś dzień krwi i chwały"... Dulska smaży sznycle. Tak się przedstawienie kończy.

Historia w działaniu

Związki Wajdy ze sztuką modernistyczną, z ideami Młodej Polski są znane. "Serial" w Starym Teatrze jest jeszcze jednym tego potwierdzeniem. Jest to zarazem wypowiedź autorska w takim samym stopniu, jak filmowe "Wesele" czy "Noc listopadowa". Cóż jednak mógł znaleźć dla siebie Wajda w "Moralności pani Dulskiej"? Tematem tego przedstawienia nie są dzieje rodzinne - tu reżyser nie sili się na psychologiczne niuanse, rysuje sytuacje grubą kreską. Rzecz dotyczy nie mieszczaństwa, nie zbuntowanej młodzieży, ale historii - wpływu historii na życie. "Z biegiem lat, z biegiem dni" ujawnia coś z tajemnicy jej działania. Wajda nie byłby, sobą, gdyby nie próbował demaskować ludzkich złudzeń na temat jedyności własnej epoki.

Widzimy, jak wielkie wydarzenia ogólne, mody ideowe wpływają na ludzi, podporządkowując ich sobie. Formy się tworzą i przemijają. Na naszych oczach, w przyspieszonym tempie tworzy się i rozpada pewna formacja kulturowa - moderna. Najzabawniejsze jednak jest to, że wśród tych zmian jest coś, co wcale się nie zmienia. Przewroty, bankructwa idei, powstanie nowych - wszystko to jakby nie dotyczyło Dulskiej ani jej siostry Chomińskiej.

Niezwykłość tego przedstawienia polega na tym, że brakuje mu puenty. No bo cóż jest tu ostoją życia? Filistrzy czy buntujące się dzieci? Obojgu przyznana jest jednakowa racja. Co zwycięża: stare przesądy czy nowe idee? Nie ma centrum, tylko dreptanie w kółko. Wieczny kontredans pokoleń, idei, indywidualnych ciągot i zbiorowych podniet. Nic starego, nic świętego. Świat się bez przerwy rozpada i bez przerwy powstaje. Jedna z głównych idei przenikających kino Wajdy w tym przedstawieniu zyskała dobitny wyraz.

Młodzież chce się wyrwać z sieci, w którą uwikłali ją rodzice, środowisko, miasto. Chce przyspieszyć czas. Starzy "filistrzy" - przeciwnie - chcą być balastem, który powstrzyma pochód czasu. Ale jest i trzeci czynnik, ukryty. To sam czas, który niedostrzegalnym ruchem znosi oba skłócone pokolenia, miasto, społeczeństwo, w stronę nieodwołalnych wydarzeń, które z kolei wywołają nowe mody, wiary, idee. Czas jest bohaterem tego przedstawienia.

Historia to przepływ form - powiada Wajda. Żyjąc, wchodzimy w nowe formy, nie zdając sobie z tego sprawy. Może właśnie komizm tych ciągłych zmian miał na myśli Nietzsche, gdy mówił: "krótka tragedia zmienia się zawsze na powrót w wieczną komedię istnienia" ("Wiedza radosna").

Joanna Olczak-Ronikier, która napisała scenariusz (według propozycji Wajdy), wypożyczyła wątki z wielu sztuk i włączyła je na powrót w nurt życia. Stało się to, o czym marzy widz teatralny: nieraz chciałoby się zobaczyć postać poza ramami sztuki. I tu widzimy Dulską - bez dulszczyzny; Szaloną Julkę, gdy już nie szaleje; Felicjana - mówiącego. Postacie z różnych sztuk spotykają się w kawiarni, podają ręce postaciom rzeczywistym. Jest Przybyszewski, Boy, a obok nich stary Bałucki. I słychać zza sceny strzał: niemodny komediopisarz odbiera sobie życie, zbiegiem okoliczności, tuż po premierze "Wesela".

Dulska smaży sznycle

Wróćmy jeszcze na scenę Starego Teatru. Finał - za matowymi szybami mieszkania Dulskich, słychać śpiewy i wiwaty. Zjawia się lekarz - Tadeusz Żeleński. Spóźniony, bo ma teraz dużo roboty w lazarecie. Dama z puszką Czerwonego Krzyża, która emabluje doktora, to Juliasiewiczowa. Żona młodego Chomińskiego dumnie obnosi swoją ciążę - jej mąż przystąpił do Strzelca. Służąca Dulskich płacze i złorzeczy: jej chłopca trafiła kula.

Hesia pokazuje się w zupełnie nowym kostiumie. Przybiegła prosto z występu patriotycznego, w czerwonym atłasowym płaszczu. Trzyma w dłoni koronę cierniową. Wychodzi na przód sceny i przed Melą demonstruje pozy. Mama Chomińska narzeka, że nie dostała rosołowego. Wtem na scenie pojawia się ktoś znajomy, o kim jednak "z biegiem lat" zdążyliśmy zapomnieć! Wydłużona, szczupła osoba w przydeptanym kapelusiku, w okularach. Weszła, podniosła laseczkę i obwieściła łamiącym się głosem: - Wielkie nieszczęście! W mieście powszechna żałoba - mówi ze łzami - ksiądz biskup ma guza!

Powoli rozpoznaje się pod charakteryzacją najstarszą córkę Chomińskich, która "wypadła z akcji" parę godzin temu. Owszem, była taka! W czasach, gdy Szalona Julka oddawała się kultowi szatana, jej starsza siostra wymykała się do kościoła. To odkrycie osoby wywołuje na widowni wybuchy radości, które łączą się w ogólny śmiech. Nigdy jeszcze w poważnym teatrze nie byłem świadkiem czegoś podobnego: śmiech nie ustaje. Nie tylko publiczność, już i aktorzy nie mogą się opanować. Parska śmiechem Chomińska (Iza Olszewska), chichocze Dulska w swoim fotelu (Anna Polony), a na dodatek wchodzi na scenę mąż Julki ubrany w karemowe pumpy. Śmiejemy się z kostiumów Wiśniaka i Zachwatowicz, ze sztucznej starości aktorów i z tego, że to przedstawienie może się nigdy nie skończyć. Ale najbardziej z przemieszania rzeczy wzniosłych i głupich w dziejowym momencie. Bo zza okien wciąż jeszcze dobiega: "Oto dziś dzień krwi..."

I tak wszyscy zapomnieli o Felicjanie. Gdy sobie przypomnieli, było po wszystkim. Felicjan Dulski nie żyje. Dulska zarządza: odstawić kotlety z ognia! Jutro się zje. A że piątek? - chwila zastanowienia - to nic, pojutrze się przepości!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji