Artykuły

"Kim właściwie był ten Antek Kochanek?"

Z SEBASTIANEM MAJEWSKIM, reżyserem spektaklu pt. "Świadectwa wzlotu upadku (...) Antka Kochanka" rozmawia Mona Branicka z Nowej Siły Krytycznej.

Mona Branicka: Antek Kochanek to patron jednej z ulic wałbrzyskiego Sobięcina. Czym szczególnym zafascynowała Pana jego osoba, że zasłużyła na własny spektakl?

Sebastian Majewski: Na pewno zafascynował mnie fakt, że jest w Wałbrzychu taka ulica, a mało który mieszkaniec potrafi odpowiedzieć na pytanie o to, kim właściwie jest jej patron, Antek Kochanek. Kiedy pytałem, odpowiedzi były bardzo różne i bardzo rozbieżne: jedni mówili, że był to prawdopodobnie jakiś górnik, inni - że wałbrzyski Casanova. Sama ulica nie była dla mnie szczególna - charakterystyczna, ładna, mniej ładna czy ciekawie położona. Zaintrygowało mnie w niej raczej to, że posiada swoją konkretną nazwę, a niewiele osób potrafi rozszyfrować pochodzenie jej patrona.

Po raz pierwszy widzowie Teatru Dramatycznego usłyszeli o nim w 2009 roku podczas czytania pańskiego dramatu w ramach sezonu "Kierunek 074". Dlaczego realizacja pełnowymiarowego przedstawienia pt. "Świadectwa wzlotu upadku (...) Antka Kochanka" zaistniała dopiero po trzech latach?

- Właściwie nie wiem. Wydaje mi się, że wtedy zrobiliśmy to czytanie trochę rzutem na taśmę. Oprócz tego wałbrzyskiego, odbyło się jeszcze jedno zrealizowane przez Scenę Witkacego na jednym z Hajdparków podczas Praskiego Przeglądu Teatralnego w Warszawie. Niewiele osób o tym wie. Czytaliśmy tam ten dramat, w ogóle go nie inscenizując. Tutaj natomiast Andrzej Bartnikowski, podczas pracy z Martą Ziębą, Darkiem Majem i Krzysztofem Grabowskim, trochę go podinscenizował i wykreował postaci. W tym przypadku odbyły się dwie realizacje - najpierw na Dużej Scenie teatru, a potem w wieży strażniczej na ulicy Antka Kochanka. Ale dlaczego wcześniej nie było spektaklu? Nikt się tym tekstem jakoś nie zainteresował. Żywotność dramatów bierze się z energii ludzi, którzy znajdują w nich coś ciekawego. Może historia o Antku Kochanku nikogo nie zaintrygowała, ponieważ jest wałbrzyska, a spektakl musi się jakoś konkretnie rymować z Wałbrzychem. Można założyć, że raczej nie zrobi go ktoś w Zakopanem, bo nie będzie wiedział, czym jest Plac Grunwaldzki, Aleja Wyzwolenia, Harcówka czy inne topograficzne szczegóły, które się tam pojawiają. W każdym razie, dramat "Świadectwa..." został napisany w 2008 roku i ma swój oficjalny druk w miesięczniku "Dialog". Jest ogólnodostępny i można po niego sięgnąć, żeby dowiedzieć się czegoś o Antku Kochanku.

Dwie premiery tego samego: jedna w Wałbrzychu, druga - we Wrocławiu. Czy miejsce wystawienia w jakiś sposób determinuje odbiór spektaklu?

- Myślałem, że tak będzie, ale chyba nie. Oczywiście, pewne elementy stają się konkretne i powodują inne reakcje. W Wałbrzychu ludzie wiedzą o Sobięcinie albo o Szczawienku, gdzie leży księżna Daisy. We Wrocławiu to się staje bardziej ogólne, zyskuje inną przestrzeń, głębię, którą mogą zauważyć jedynie widzowie nie skupieni na bliższych rzeczach. Generalnie, w trakcie pracy nad spektaklem zależało nam na tym, żeby nie mieć myślenia o wersji na Wałbrzych i wersji na Wrocław. Poskutkowało to wymyśleniem bardzo abstrakcyjnej i narzucającej pewną konwencję formy kostiumu i sposobu grania wyzbytych realizmu, który będzie ciągnął spektakl w jedną lub drugą stronę - w stronę nostalgii za dawnym miastem albo w stronę opowieści o mieście, wysnuwanej w innym mieście. Szukaliśmy takiej konstrukcji, która od razu pokaże, że mówimy o czymś konkretnym, ale tak naprawdę ważniejsze są dla nas inne problemy. Nie jest istotne na przykład to, czy Róża Luksemburg została faktycznie zamieniona na Grota-Roweckiego - bohatera i generała - co akurat w Wałbrzychu miało miejsce przy okazji określonego adresu. We Wrocławiu ludzie słuchali tego i nawet, jeśli nie wiedzieli, że to jest konkret to rozumieli zasadę: osoba postrzegana jako komunistka została zamieniona na patrona, który wcześniej nie mógł mieć swojej ulicy. To bardzo oczywiste.

"Świadectwa wzlotów upadków (...) Antka Kochanka" to odrealniona rzeczywistość sceniczna i bohaterowie łączący współczesne typy charakterów. Z jakich przyczyn postanowił Pan skonstruować właśnie taki świat?

- Po pierwsze dlatego, że większość świadectw, które zaistniały w tekście, głoszone są przez ludzi wskazujących swój wiek na wiek już podeszły. Nasi aktorzy (osiem na dziewięć osób) nie mogą się nim pochwalić, a wręcz przeciwnie - mają po 22, 23 lata. Musieliśmy zatem znaleźć taką formę, która pozwoli im, poprzez pewne zachowania formalne, spokojnie prezentować świadectwo osoby starszej, nie dając przy tym widzowi poczucia braku wiarygodności, prawdy czy przeżycia. Stąd też ustawienie spektaklu w taki sposób, że ósemka młodych gra dla Adama Walończyka, który jest Antkiem Kochankiem. Pokazuje to też bardzo prostą sytuację: "Mogę się z tym absolutnie nie zgadzać i to nie jest moje świadectwo, ja je tylko relacjonuje i robię to najlepiej, jak tylko potrafię". Dotyczy to propedeutyki zawodu aktora. Przedstawienie, ponieważ jest dyplomem, porusza także ten problem Jest tutaj kilka rzeczy dotyczących tego, z czym ci młodzi ludzie będą się za chwilę zmagać. Teatr nie jest tylko miejscem, w którym gra się jedynie wybrane role. W teatrze bardzo często trzeba wcielić się w postaci, z którymi się nie zgadza, które się nie podobają, ale robi się to przez wzgląd na wybrany zawód, a profesjonalizm do tego zobowiązuje. Szukanie groteskowej, odrealnionej formy służyło przede wszystkim temu, żeby można było spokojnie przeprowadzić tekst bez wchodzenia w meandry wiarygodności, braku wiarygodności, prawdy i nieprawdy.

Po spektaklu dało się słyszeć głosy: "Muszę koniecznie sprawdzić w internecie, kim właściwie był ten Antek Kochanek". Postawił Pan sobie za cel uzyskanie takich reakcji czy to raczej efekt uboczny?

- Jeśli rzeczywiście sprawdzą, to świetnie. Podoba mi się, że ludzie coś z tego wynoszą i będą chcieli poczytać więcej. Spektakl po części też o tym opowiada. Może doprowadzimy do tego, że kilku z tych widzów będzie za chwilę takimi bojowcami jak Jadwiga Śląska. Ona mówi o tym, że jeżeli żyjemy w społeczeństwie obywatelskim to nie możemy się na wszystko zgadzać. Byłoby ciekawie, jeśli ktoś nie tylko sprawdzi Antka Kochanka, ale pójdzie jeszcze o krok dalej i zweryfikuje także inne ulice, których nazwy zostały zmienione. Zarówno edukacyjnie, jak i artystycznie jest to bardzo dobrze. Jeżeli ludzie, po wyjściu z teatru, nadal myślą o spektaklu i sami coś sprawdzają, to znaczy, że to, co chcieliśmy przekazać, trafiło do nich i spowodowało duże zainteresowanie.

Skąd pomysł przygotowania przez Pana przedstawienia dyplomowego studentów wrocławskiej PWST?

- To szkoła zgłosiła się do mnie z pytaniem, czy nie popracowałbym ze studentami. Tamtejsi profesorowie znają to, co robiłem w Scenie Witkacego i wiedzą, że mam swój specyficzny język, który nie jest najłatwiejszy ani dla studentów, ani dla odbioru. Opiera się na bardzo formalnych zachowaniach i bardzo mocnym, natychmiastowym wchodzeniu w postać, a nie na niuansowaniu i trzymaniu jednej emocji przez cały monolog, prowadzący do znużenia widza. Po zapytaniu ze strony szkoły, wspólnie z Panią Dyrektor Danutą Marosz pomyśleliśmy nad stworzeniem koprodukcji, żeby ci młodzi ludzie już w procesie dydaktycznym mieli możliwość spotkania ze sceną, z prawdziwym teatrem, z zupełnie innymi widzami. Mam wrażenie, że dla nich premiera wałbrzyska była dziesięć razy większym stresem niż wrocławska. Znaleźli się w zupełnie obcej dla siebie przestrzeni, z ludźmi, których dopiero poznali - mam na myśli np. pracowników technicznych czy administracyjnych teatru - i widownią, której nigdy wcześniej nie widzieli. To dość silny i brutalny rzut na głęboką wodę. Oprócz tego doszliśmy do wniosku, że skoro premiera ma być również we Wrocławiu to warto wykorzystać okazję i opowiedzieć tam o mieście położonym kilkadziesiąt kilometrów dalej. Widać efekty. Nawet po spektaklach ludzie przychodzą i pytają młodych aktorów o Wałbrzych. Tu oczywiście problem rozwiązuje pan Adam Walończyk, który opowiada o wszystkich miejscach zawartych w przedstawieniu. To jest ważne dla Wałbrzycha i jego funkcjonowania w świadomości ludzi jako miasta ustawionego inaczej niż miejsca w permanentnych kłopotach i aferach. Wiedzieliśmy, że skoro mamy taką możliwość i scenę, musimy pokazać we Wrocławiu Wałbrzych.

Czym różni się taka współpraca od pracy z doświadczonymi aktorami?

- Jest to jeszcze nauka. Tutaj nie można wymagać, ale szkolić. Studenci przez trzy lata się czegoś uczą i teraz z tych klocków, które oni dostali, trzeba złożyć całość. Spektakl dyplomowy jest właśnie takim momentem. Wydaje mi się, że to jest bardziej praca pedagogiczna niż reżyserska. Myślenie jest skierowane bardziej na nich, na to, jakie rzeczy można z danej osoby wyciągnąć, a jakich lepiej w ogóle nie ruszać, żeby nie pokazywać, że ktoś czegoś nie potrafi. To na pewno było jakąś trudnością, o której ja zapomniałem, kiedy przystępowałem do pracy. Musiałem się tego uczyć od nowa. Spektakl dyplomowy jest ukończeniem szkoły, a nie otwarciem na teatr. Jeżeli udało nam się zrobić spektakl to dobrze, ale jednak odbywał się on w warunkach dydaktycznych, w szkole, wśród profesorów i kolegów z innych lat.

Jest Pan określany, także przez samego siebie, jako wałbrzyszanin z wyboru. Skąd u Pana takie zamiłowanie do tego miasta?

- Zamiłowanie istnieje dlatego, że trudno pracować w jakimś mieście i go nie lubić. Wydaje mi się, że to byłaby najgorsza rzecz, jaką mógłbym sobie zrobić przez 4,5 roku.

Bywają osoby, które nie mają z tym problemu.

- Ja w takim razie należę do osób, które, żeby już sobie nie uprzykrzać życia pełnego wielu innych smutków, wolą je po prostu polubić. Zresztą, nigdy nic mnie złego w Wałbrzychu nie spotkało, nie mam z nim negatywnych doświadczeń. Kiedy tutaj przyjechałem, wiedziałem, że będzie tak, śmak, owak, ale oprócz tego miałem również świadomość unikatowości tego miejsca, jego świetnego położenia. Innego takiego miasta w Polsce nie ma. Zawsze lubiłem i do tej pory lubię miasta, które są w jakiś sposób nadszarpnięte. Absolutnie nie lubię natomiast miast np. niemieckich, które są urządzone wszystkie tak samo - wypacykowane od rynku aż do peryferii. Mnie to nie interesuje, bo jest sztuczne. Gdyby ktoś mnie w nocy przewiózł z jednego niemieckiego miasta do drugiego, to pewnie nie wiedziałbym, gdzie jestem. Gdyby ktoś jednak postawił mnie w nocy tutaj, od razu bym wiedział, że to Wałbrzych. To jest właśnie olbrzymia siła tego miejsca. Trzeba budować je z jego własnej unikalności, położenia, historii, przemysłu i tego, że to jest dzisiaj prawdziwie postindustrialne miasto, wielki rezerwuar możliwości, które należy wykorzystywać. Ludzi wyjeżdżający stąd na studia powinni po latach wracać, żeby dać tej okolicy nowy oddech. Bardzo lubię Wałbrzych i cieszę się, patrząc, jak to miasto ewoluuje.

Dziękuję.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji