Artykuły

Mordo piękna nieprzeciętna

- Byłem kiedyś ładnym chłopcem. Delikatną urodę miałem, dopiero potem moje paskudztwo mi na twarz wyszło, brutalność i pospolitość. Dawałem dziewczynom autografy jako Marek Grechuta - mówi aktor ANDRZEJ GRABOWSKI.

Donata Subbotko: I co, panie Andrzeju, "jest dobrze, ale nie najgorzej jest"? Jak wypada bilans uniesień i upadków?

Andrzej Grabowski: Upadków i uniesień to ja miałem w życiu tyle, że jedne i drugie są gówno warte. Jak jest upadek, to znaczy, że będą wzniesienia, jak wzniesienia, znaczy będzie upadek, sinusoidalni życie idzie. Trzeba wierzyć w siebie. Człowiek bez wiary powinien się leczyć, iść do doktora i powiedzieć: mam tu 200 zł, proszę mi przywrócić wiarę w siebie. Ja wierzę. Osiągnąłem 60 lat, chlubnie czy niechlubnie. I nie powiem, że jeszcze wszystko przede mną, bo byłbym palantem - o, aktor czeka na rolę życia. Może nic nie jest przede mną, a może wszystko.

Parę lat temu miał pan wypadek i podobno uśmiercili pana w radiu, a kogo za życia uśmiercą, ten będzie żył długo.

- Mam nadzieję, że geny mam po mamie, która żyła 93 lata. Jest zresztą piękna anegdota związana z jej wiekiem. Pod koniec życia spytała moją córkę: "Zuziu, ile ja mam lat?". "Babciu, 92". A mama: "Czy ja we wszystkim muszę przesadzać?". Z humorem potrafiła podsumować samą siebie. We mnie też jest zgoda na świat, ale mam swoje poglądy, nie jest tak, że biorę, co jest Więc ludzie myślą, że jestem silny. Może jestem, może nie. A może to rodzaj obrony.

Przed czym?

- Przed złem tego świata, jeśli zadowala panią taka odpowiedź.

Nie.

- "Życie, dlaczego mnie chloszczesz? / Na odlew prawicą w pysk..." - pisał Henryk Cyganik. Kiedy jesteśmy biedni, kiedy potrzebujemy pomocy, otrzymujemy najczęściej wpierdol.

Często pan otrzymuje?

- Pewnie tak jak wszyscy, tylko mnie się wydaje, że częściej niż inni. Każdemu tak się wydaje. Mam koleżankę, która jak jest zdołowana i smutna, to się jeszcze bardziej dołuje. Bierze list od swojej babci i nad tym listem płacze, aż w tym nieszczęściu staje się szczęśliwa. Też tak mam.

Znajoma sięga do listu babci, a pan do czego?

- Do Jesienina. Nawet nie muszę sięgać, bo znam na pamięć, mogę recytować w dowolnym momencie. Jego wiersze mnie rozczulają, i proza Turgieniewa, i w ogóle literatura rosyjska. A w chwilach uniesienia, kiedy przestaję już recytować poezję, namiętnie śpiewam arię Cavaradossiego "E lucevan le Stelle" z "Toski" Pucciniego. Wszyscy już wiedzą: "O Jezu, zaczyna się, teraz Jesienin, za chwilę Tosca...". A ja staję na krzesło-i dawaj!

Liryk z pana.

- Chętnie bym się do tego przyznał, ale cóż z tego. Ktoś powie: znam go, Ferdek Kiepski, pijok i w ogóle. Lubię poezję, a gdy mnie ktoś pyta o credo życiowe, to często się uciekam do fragmentu wiersza Jesienina: "Wiele myśli przemyślałem w ciszy, / Wiele pieśni o sobie złożyłem. / Na tej ziemi, co jęk zewsząd słyszy, / Jam szczęśliwy po prostu, że żyłem. // Że kobiece całowałem piersi, / Gniotłem kwiaty i trawy w parowie, /1 że zwierząt braci naszych mniejszych, / Nigdy pałką nie biłem po głowie".

Wiersz o umieraniu.

- "Odchodzimy sobie pomalutku...". Jesienin doprowadza mnie do takiego cierpienia szlachetnego, że aż miło. Miał w sobie zachłanność na życie, prostotę i szaleństwo. Ale wolę już o nim nie mówić, musiałbym cytować wiersze, bo jak inaczej mówić o poecie? Chyba że będę jak Pimko z Gombrowicza, który powtarzał, że "Słowacki wielkim poetą był". No Jesienin też był.

Pan się bronił z Gombrowicza.

- Do dzisiaj chodzą za mną jego słowa o Polsce i Polakach: "Ten naród bez filozofii, bez świadomej historii, intelektualnie miękki, duchowo nieśmiały, naród, który zdobył się tylko na sztukę poczciwą i zacną, rozlazły naród lirycznych wierszopisów, folkloru, pianistów, aktorów, w którym nawet Żydzi się rozpuszczali i tracili jad". Gorzki cytat Uważam, że prawdziwy, mimo że nie jestem człowiekiem, który by pluł na Polskę. On przekornie, z miłości do Polski tak mówił, podobnie jak to, że nie jest "aż Polakiem", ale "tylko Polakiem".

A pan jest aż czy tylko?

- Gdybym był aż Polakiem, to dzisiaj - a rozmawiamy w szczególnym dniu, 10 kwietnia - był - bym na Krakowskim Przedmieściu, a nie tu, na Ursynowie. Ale ja chcę być tylko Polakiem, z dumą, ale i z bagażem tych idiotycznych czynów, których dokonali nasi rodacy. Tych powstań, które nie miały sensu. Powstanie listopadowe - paru podchorążych spotkało się w Łazienkach i wymyśliło, że cara obalą, no Boże drogi! Powstanie Warszawskie - gloria victis! Tylko dlaczego zginęło 200 tys. ludzi, dlaczego Warszawa musiała zostać zburzona?

- Dlatego, że paru wysokiej rangi oficerów - aż Polaków - wysyłało na śmierć niepełnoletnich chłopców i dziewczyny. Wielu z nich traktowało to jak zabawę. Sam rozmawiałem zjedna łączniczką, opowiadała: "Andrzej, wiesz, jak myśmy się fajnie bawili w Powstaniu, kochaliśmy się na potęgę, bo przecież za chwilę mogliśmy zginąć". W Powstaniu Warszawskim te walczące dzieci nikomu nie przeszkadzały. Dorośli widzieli przecież, że ginęły. Więc dlaczego?

Bo postawa romantyczna wymaga poświęcenia?

- Ale czy musimy być narodem, który swoją potęgę buduje na klęskach? Dlaczego to tragedie są kamieniami milowymi naszej historii, a nie zwycięstwa? Takim zwycięstwem było wejście do Unii Europejskiej, co niektórzy do dziś potępiają w czambuł, a świętują coś, co jest naszym wstydem narodowym, czyli katastrofę smoleńską. A przecież to, że się w ogóle zdarzyła, okrywa nas, Polaków, hańbą. Bez względu na to, co do niej doprowadziło. Boję się, że marsze w ten tragiczny dzień 10 kwietnia będą już zawsze, a demonstrujący będą dopasowywać żałobę do swoich interesów. Jeden z posłów PiS powiedział, że kawałki wraku samolotu zbryzgane krwią ich przyjaciół to relikwia.

To zaczyna być koniunkturalne. To znaczy wierzę, że ci, którzy przychodzą na Krakowskie Przedmieście, krzyczą, płaczą i rzucają się na ziemię, robią to szczerze. Ale są tacy, którzy tych ludzi wykorzystują do swoich interesów, wmawiają im spiskowe teorie i żyją z tego jak robaki z jabłka.

Uważam, że być dobrym Polakiem to nie być aż Polakiem. Nie myśleć samemu o sobie: jestem patriotą, a odmawiać tego innym. Jeżeli ktoś tak myśli, to znaczy, że nie potrafi zrozumieć drugiego, a Polska to 40 min ludzi. Ten, kto mówi: " Ja jeden mam rację", raczej tej racji nie ma.

Dobrze być Polakiem, tak samo jak dobrze być Francuzem czy Anglikiem. Mam być dumny, że jestem Polakiem, bo mieliśmy Kopernika i papieża? Ceniłem Jana Pawła II, a jeszcze bardziej Karola Wojtyłę, ale inni też mieli wielkich ludzi. A ilu było papieży? Włosi to dopiero powinni być dumni, mieli ich najwięcej.

Patriotyzm jest rozumiany jako miłość do ojczyzny, ale dlaczego mam kochać ojczyznę bardziej niż żonę albo dziecko? Przypomniało mi się, jak Słonimski interpretował "Rotę" Konopnickiej - że to najmniej patriotyczny utwór, bo skoro "Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz", to znaczy, że każdy może, tylko nie Niemiec, i wszędzie może, byle nie w twarz.

O co warto się bić?

- Pić czy bić? Bo Mirosław Obłoński z Piwnicy pod Baranami śpiewał piosenkę Hemara, że kochać nie warto, lubić nie warto, jedno, co warto, to upić się warto. Coś w tym jest. A bić się o co warto? O prawdę? No znowu to relatywne, bo oni tam na Krakowskim Przedmieściu też biją się o prawdę. Każdy ma swoją.

Podobno już jako dziecko miał pan świadomość, że na świecie żyją "osoby w pojedynczych egzemplarzach".

- To wynikało z miejsca, w którym rosłem, bo przecież nie z czasów, czasy - lata 50., kolektywizm - raczej wskazywały na to, że jesteśmy jednakowi. W Alwerni żyło 500 dusz, jak wtedy mówiono. Same okazy. Wiadomo było, że u pani Rybarskiej jest żur do kupienia, a pan Burzyński ma konia, to może pomóc zaorać ogródek.

Znałem rozkład wszystkich domów wokół, chodziłem i zwiedzałem. Nie, żebym był taki przylepny, bo wystarczyło, żebym wyjechał poza Alwernię, i już się zamykałem. Podobnie jest dzisiaj. Trochę się boję ludzi, tłumów. I tych, którzy mnie kojarzą tylko zjedna postacią serialową. Jako dzieciak byłem ufny, bo mój świat był bezpieczny. Z sąsiadami dobrze się żyło. Jeszcze nie było telewizji, ludzie mieli tylko radia, i to kołchoźniki. Dopiero we wczesnych latach 60. rodzice zabrali mnie do państwa doktorostwa Nawrockich, żebym zobaczył, jak wygląda telewizor. Inaczej go sobie wyobrażałem - że to będzie prześcieradło i projektor jak w kinie objazdowym.

Uwielbiam "Amarcord" Felliniego, bo oglądając go, zawsze dopasowuję sobie postaci z Rimini do tych z Alwerni. Te same problemy związane z dojrzewaniem, kobietami... U nas też była dziewczyna niespełna rozumu znana z tego, że dawała, i obficie wyposażona lokalna piękność, nieduża blondynka. Pewnie określiła mój ideał kobiecej urody, bo czym skorupka za młodu nasiąknie... To nieoryginalne, wystarczy wspomnieć Gombrowicza, jak on opisywał te swoje kucharki z dworku w Małoszycach.

Wbrew temu, jak wyglądam i w czym grywam, jestem dość sentymentalny, zwłaszcza jeśli chodzi o czas, w którym się wychowałem, bo o czasy

tonie.

Mieliście największy dom w Alwerni.

- Zbudował go przed wojną dziadek Gustaw, który zdominował historię rodu. Oryginał. Właściciel kopalni glinki. Wyjechał do Detroit licząc, że uda mu się zostać kapitalistą w Ameryce, mam jego zdjęcie, jak siedzi dostojny w fotelu i wygląda jak Rockefeller. Aleja go nie pamiętam, zmarł w 1949, trzy lata przed moim urodzeniem.

Końcówka lat 50. i początek 60. to bieda z nędzą. W domu się nie przelewało, bo nie prowadziliśmy gospodarstwa, tylko ciocia Zosia, która z nami mieszkała, hodowała parę kur, ale nie zjadaliśmy ich, to były towarzyszki życia ciotki. Mama była kierowniczką kasy spółdzielczej, później dyrektorem banku, a z wykształcenia nauczycielką. Ojciec pracował jako kierownik zaopatrzenia w zakładach chemicznych w Alwerni, czyli nie w zawodzie, bo skończył historię na UJ, ale przez wybuch wojny nie obronił pracy.

To prawda, że w domu sam wyrabiał mydło?

- Bo mydła nie było. Bral więc jakieś odczynniki, tłuszcz po pączkach, które się w domu smażyło, i robił mydło, które pachniało pączkami. To nie były łatwe czasy. W szkole jeden z kolegów, który nie "rokował", był w czasie lekcji posyłany przez nauczycielki do sklepu mięsnego, więc odbył edukację w kolejkach po mięso. Bardzo mu zazdrościłem.

Co najmniej kilka razy w roku moją rodzinę ogarniała psychoza wojenna, co objawiało się nagłym robieniem zapasów. Gromadzono cukier i mąkę. Te zagrożenia były realne, początek lat 60. to przecież kryzys kubański, zbrojenia, mówiono o wojnie nuklearnej.

Rodzice - Łucja i Bolesław - pobrali się przed wojną. Mój najstarszy brat Wiktor urodził się w 1941, potem Mikołaj i na końcu ja. Trójka małych dzieci, które trzeba chronić - więc ta psychoza wojenna w domu co chwila wybuchała. Rewizjonizm zachodnioniemiecki, ekspansjonizm amerykański, kapitalizm - wszystko tylko czyhało, aby nas zgładzić, zrzucić na nas bombę atomową, a tylko ukochany Związek Radziecki był jedynym, który mógł nas obronić, choć w to akurat w naszym domu nikt nie wierzył.

Zresztą ludzie byli też lepiej przygotowani na taką ewentualność niż my teraz. Ostatnio czytałem, co by było, gdyby burze na słońcu spowodowały wyłączenie prądu na całej kuli ziemskiej. Gdyby to się zdarzyło 100 lat temu, nic by się nie stało, 350 lat temu tym bardziej - a teraz? I co pan pomyślał? Że trzeba zrobić zapasy?

- Że na szczęście w domu, który buduję, mam piec kaflowy, bo jakby co, to na nim zagrzeję wodę i coś ugotuję, tylko że świece do tego domu muszę jeszcze dokupić, pomyślałem. Czyli zostały mi z dzieciństwa te myśli, że można się bać. Jak się jedne zapasy wyjadało, ten cukier i tę mąkę, to się następne robiło, bo będzie wojna. Wystarczyło, że któryś zacny obywatel Alwerni powiedział, że ktoś coś... O, to na pewno będzie wojna! No to dawaj, trzeba kupić cukier. A dzisiaj jedzie się po zakupy raz w tygodniu albo codziennie się coś kupi i tyle. Ja nie robię zapasów. Ale lubię, jak mam.

Pan jest domatorem?

- Jestem domatorem wtedy, kiedy dobrze się czuję w domu. Teraz tak jest, ale w moim dorosłym życiu nie zawsze tak było. Były czasy, kiedy uciekałem w pracę, a po pracy uciekałem z kolegami. Jak się człowiek źle czuje w domu, to woli pobyć w knajpie.

Szukam ciepła i tego, żebym nie musiał udawać kogoś innego, niż jestem. Ja, aktor, który gra całe życie, przynajmniej w domu chcę być sobą. Ale i pani, jak się tu uśmiecha i kiwa głową, też udaje. Wszyscy udajemy. Kiedy więc przychodzimy do domu i zmieniamy te niewygodne buty na ciepłe kapcie, to chcemy się czuć dobrze, a żeby czuć się dobrze, musimy się rozkraczyć, ułożyć nogi tak, że one nieładnie wyglądają - i być wtedy akceptowanym i kochanym. I nie być uczesanym, tylko podrapać się po głowie i przespać z otwartą gębą na fotelu.

A oprócz tego musi być - feministki podniosą głowy i urwą mi łeb - ognisko domowe. Bo dom to kobieta. Abstrahuję od tego, czy panuje patriarchat czy matriarchat to powinien być podział pracy, ktoś wymienia żarówkę, a ktoś ugotuje obiad. Ja na przykład wolę ugotować obiad albo, jak ostatnio na święta, zrobić pasztet. A jeżeli przyszłoby mi naprawić kontakt tobym chyba zwariował, jakbym miał śrubokręcikiem malutkim śrubeczki przykręcać... Po to wyszliśmy z jaskini, żeby był podział pracy, są stolarze, elektrycy, mechanicy, a ja akurat zostałem aktorem, więc wolę już grać, niż wkręcać żarówki. Nie znoszę wkręcać żarówek! Mieć taki dom - to trudne czy łatwe?

- Trudne, bo żeby osiągnąć harmonię, każdy w domu powinien jej chcieć, każdy musi dorzucać do ognia, tylko że jeden woli ogień słabszy, a drugi mocniejszy. Zawsze będziemy w sporze własnych egoizmów. Już byli tacy idealiści, co to wierzyli w szczęśliwość ludzką. Sam pamiętam przemówienie Nikity Chruszczowa, który mówił, że jak wejdzie komunizm, to z kranów będzie leciała zupa pomidorowa i wszyscy będą szczęśliwi. Ano nie, bo jeden lubi pomidorową, a drugi rosół. Nie dogodzi się człowiekowi.

Humor panu dopisuje. Chyba się panu udał ten pasztet.

- Powinien wyjść i wyszedł, tylko za dużo - będą zapasy. Gotowanie to forma sztuki. A kuchnia to ośrodek życia w domu. Nasza w Alwerni była duża, z kuchnią węglową, gazową, z wielkim stołem kuchennym i jadalnym. Całe życie tam się toczyło.

Wychowały mnie kobiety, mama i dwie ciotki. Janka, która uczyła mnie rysunku i malarstwa, oraz Zosia, która nam gotowała. Pamiętam, jak miałem z sześć lat i wpadałem do niej na papierosa. Nie zaciągałem się, dmuchałem. Wtedy jeszcze nikt nie mówił, że palenie jest niezdrowe.

Miałem taką przypadłość, że zmieniałem głoski e na a, przez co często mówiłem o sobie w rodzaju żeńskim. Do dzisiaj opowiadam, że chodziłem do pani Rychłowskiej, która kisiła pyszne ogórki, i mówiłem: "Ja chciałam ogórka i koniac". A moją ulubioną zabawą było stawać za drzwiami, pukać i mówić, że puka Dej, zamiast Andrzej. "Kto tam?". "Puka Dej". "Proszę bardzo". I z tego Deja zrobiono Dejusa, tak do mnie mówiono. Dejus prawie jak Deus.

- Z Bogiem to nie miało nic wspólnego, ale byłem pilnym ministrantem, czas spędzałem w naszym klasztorze Bernardynów i chciałem zostać zakonnikiem, ale franciszkaninem. Kult św. Franciszka był u nas jednoznaczny, chociaż zanim został pustelnikiem, prowadził hulaszczy tryb życia. Nam opowiadano głównie o jego rozmowach z ptakami, co działało na wyobraźnię dziecka.

Coś w panu zostało z tej promocji ascezy, którąś Wigilię spędził pan z bezdomnymi.

- Zdarzyło się to raz. Urządzaliśmy z kolegą coroczną Wigilię dla bezdomnych w Chrzanowie, miejscu mojego urodzenia Dostałem wtedy szczególny prezent. Jeden z tych ludzi dał mi pakunek: pomarańcze, jabłko, szalik i elektroniczny dzwonek do drzwi. Po co mi to dał? I kiedy przyjdzie mi tam zadzwonić?

Nigdy nie zapomnę, jak byłem może siedmioletni, stałem na rynku w Alwerni obok krzesła, na którym ksiądz Bonifacy krzyczał, wskazując na umocowany na dębie dzwon: "Tu wiszą dzwony, które będą dzwonić na waszych pogrzebach!". To było w Dzień Zaduszny, śnieg z deszczem, wokół kobiety w czerni i chustach. Wtedy po raz pierwszy wyobraziłem sobie swój własny pogrzeb.

Alwernia to miejsce, gdzie od wieki wieków chłopcy byli ministrantami, a dziewczynki sypały kwiaty na procesji. Ministrantami nie zostawali ci, którzy nie potrafili nauczyć się ministrantury po łacinie, bo msza była jeszcze przedsoborowa, a tekstów dużo. Na małpę się ich uczyliśmy. Do dzisiaj wszystko pamiętam. A czasem, chcąc bardziej przeżywać, mówię po łacinie "Ojcze nasz": "Pater noster, qui es in caelis, sanctificetur nomen tuum...".

W Alwerni jest obraz Chrystusa "Ecce Homo". Pewnie dla mieszkańców ważna rzecz?

- Bardzo, czyniąca z Alwerni miejsce kultu, cel pielgrzymek. W moim dzieciństwie wierzono, że Jezus, który jest na tym obrazie ukrzyżowany i ma na pół przymknięte oczy, zamyka je i otwiera. Pamiętam, jak godzinami staliśmy i patrzyliśmy. A teraz otworzył oczy na świat! No tak, otworzył. A teraz zamyka na czyjeś niecne czyny! No rzeczywiście zamknął. Jak się chciało, to się zobaczyło, wystarczyła wiara.

Do kościoła biegłem jeszcze rano przed szkołą służyć do mszy, potem w kuchni klasztornej dostawaliśmy kawę zbożową i chleb ze smalcem. Jeszcze pamiętam smak tego smalcu ze skwarkami i tej kawy z mlekiem dobrze osłodzonej. Smalec prawie jak magdalenki u Prousta.

- A kawa jak calvados u Remarque'a.

Pewnie, że tęsknię do tego uporządkowania, hierarchii widzianej oczyma dziecka. Z tamtej naiwnej wiary została mi potrzeba modlitwy, choć nie umiałbym tego robić publicznie. Kiedy moja córka miała operację serca, pojechałem do Częstochowy, ale nie potrafiłem zmusić się do tego, żebym szedł na klęczkach przy ludziach, żeby nie myśleli, że oto Grabowski chce coś pokazać.

Wiara czy niewiara jest sprawą zbyt intymną, by okazywać ją publicznie, tak jak to robią politycy. Wielu z tych, którzy wyciągają sztandar katolicyzmu, sami zachowują się jak niechrześcijanie. Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego - tak brzmi przykazanie miłości, prawda? A co to ma wspólnego z nienawiścią prawdziwych Polaków katolików? Dlatego wolę standardy zamiast sztandarów.

Jeździ pan jeszcze czasem do zakonu bernardynów?

- Tak, jak tylko jest okazja, to odwiedzam gwardiana Bartka. Nasze światopoglądy są odmienne, więc czasami się kłócimy, ale nie są to kłótnie z użyciem tępych narzędzi czy tępych słów. Chodzi raczej o to miejsce, do którego wracam i patrzę: Boże, to ta sama poręcz, która kiedyś służyła mi do zjeżdżania, a teraz muszę się o nią wspierać, idąc po schodach.

Po tych spotkaniach czuję się jakby lepszy, oczyszczony, mimo że bez spowiedzi i eucharystii, a jakbym ją odbył. Kiedyś powiedziałem pewnemu mądremu księdzu, że nie chodzę do spowiedzi, ponieważ są grzechy, których nie żałuję, a on:, Ale jeżeli żałujesz, że nie żałujesz, to już dobrze".

Jak to się stało, że św. Franciszka na miejscu idola zastąpił Gene Hackman?

- Kiedy pracuję nad jakąś rolą, to wyświetlam sobie w wyobraźni film, w którym mam zagrać, tylko że w tę moją postać wciela się Gene Hackman, i tak sobie patrzę, jak on by to zagrał. To wzór, od którego wychodzę. Nie, żeby był do mnie podobny, ale nie jest amantem, tak jak ja nie jestem. Naturalny, nie pokazuje, że umie grać, bo to umie każdy głupi.

Dawniej aktor to był piękny zawód, miał ustawiony "glos" i dostojnie grał. Z czasem to się zmieniło. Pamiętam moje olśnienie, jak poszedłem na Innokientija Smoktunowskiego, który grał w "Czajce" Czechowa pokazywanej w Polsce. Po pierwszym akcie myślę: nic nie zagrał, no to w drugim zagra. W drugim: cholera, to samo, może w trzecim coś zagra, na razie siedzę, ale pewnie spadnę z krzesła. Też nie zagrał. Rozżalony wróciłem do domu - i cały czas myślałem tylko o nim, jak zagrał, nic nie grając. Przekazał to, co miał do przekazania, nie popisywał się, że umie grać. A wielu aktorów myśli, że będzie wspaniałymi aktorami tylko wtedy, jeśli pokażą, że są wspaniałymi aktorami. Wybór aktorstwa to wpływ brata Mikołaja?

- Jego i ojca Tata chwalił się, że przed wojną grywał u boku Osterwy. Ale odczuwałem zażenowanie, gdy na różnych akademiach w zakładach chemicznych Alwernia wcielał się w sołtysa Kierdziołka, czyli wygłaszał popularne wtedy monologi pisane przez Jerzego Ofierskiego i drukowane w "Dzienniku Ludowym". Nie, że źle to robił, bo ludzie byli zachwyceni, śmiali się, ale że to mój ojciec.

Podobno badania naukowe mówią, że dla młodego człowieka największym szokiem związanym z seksem nie jest jego własna inicjacja seksualna, ale uświadomienie sobie, że robią to także jego rodzice. Jak to, oni robią coś, z czego my się tu podśmiechujemy? I to było dla mnie coś podobnego. To mój tata, który jest poważnym człowiekiem, tak się wygłupia, wkłada kapelusz i mówi półgwarą jakieś "Cie choroba..."? Byłem zażenowany. Może dlatego, że mnie nie ciągnęło do teatru tak jak właśnie Mikołaja, który występował w teatrzykach szkolnych. Nie pojmowałem, jak można wyjść na scenę i coś udawać. Do dzisiaj, jak podziwiam kolegów aktorów na scenie, to myślę: ja bym się tak nie odważył. Ale jakoś wychodzę na scenę i gram.

Więc dlaczego nie został pan zakonnikiem, tylko aktorem?

- Biologia. Hormony potrafią zmienić duchowość. Widocznie musiałem odreagować tę moją grzeczność. Hulaj dusza, piekła nie ma. Młodość miałem szaloną, bo już w wieku 17 lat dostałem się na studia. A tam dużo starsi ode mnie koledzy, trzeba było im dorównać. Udowodnić, że się potrafi palić, pić i zmieniać dziewczyny. No to się starałem, a ciągle byłem ten najmłodszy, nawet na trzecim roku byłem młodszy od tych, którzy dostali się na pierwszy. A do tego jeszcze młodo wyglądałem - dowód, że w wieku 39 lat zagrałem Jaśka w "Weselu" u Wajdy w Teatrze Starym. No więc jako ten gówniarz robiłem głupie rzeczy. I jak rozbiłem 30 butelek o ścianę, to wyleciałem z akademika. To znaczy kiedyś powiedziałem, że 30, i tak zostało, bo przecież nie liczyłem.

Po czym?

- Po wódce. Ale nie było tak, że najpierw 30 butelek sam opróżniłem, a potem rozbiłem, tylko tyle się uzbierało.

Coś pan chciał tym pokazać?

- Chyba głupotę. Przecież nie chciałem protestować przeciwko Układowi Warszawskiemu i PRL-owi, i nie podnosiłem rąk, układając palce w znak zwycięstwa, i nie krzyczałem, że Lwów był i będzie nasz. Siedziałem sam w pokoju i je rozbijałem, zadowolony, że dokonuję bojowego aktu. I zostałem relegowany, potem znowu przyjęty.

Stał się pan pewnie gwiazdą akademika?

- Przecież o to chodziło, mówiono o mnie. Grabuś byłem. Kiedyś wysłano mnie po wódkę, a nie mogłem wyjść z akademika, wobec tego kolega powiedział, że spuści mnie z okna na amerykańskim pasku. Jak na amerykańskim, to się zgodziłem. Pasek się urwał i spadłem z pierwszego piętra, cudem przeżyłem. Wyszła portierka: Co pan tu robi? Ja, że wracam do akademika. Ona: Jak to pan wraca, jak pół godziny temu pan przyszedł.

Dużo rzeczy robiłem, by się ze mną liczono. Akademiki nie były koedukacyjne, koleżanka mogła przyjść do kolegi tylko w odwiedziny, aleja oczywiście mieszkałem z dziewczyną - za zasłoną z koca. Proszę, taki młody, a mogą mi skoczyć. To nie była pierwsza miłość, ale pierwsza taka ładna. Co ja opowiadam, Boże drogi! Jak patrzę na stare zdjęcia, kiedy miałem 20 lat, to nie byłem taki brzydki jak teraz. Wysoki, chudziutki, pukle za ramiona jak u Wodeckiego, koszula w kwiatki, spodnie żółte... Prawie jak Grechuta. Naprawdę byłem podobny.

"Mordo piękna nieprzeciętna" - mówił do pana pewien kolega...

- Staś, biseksualista, tak się do mnie zwracał, opowiadam o tym w "Kwartecie dla czterech aktorów". Byłem kiedyś ładnym chłopcem. Delikatną urodę miałem, dopiero potem moje paskudztwo mi na twarz wyszło, brutalność i pospolitość. Dawałem dziewczynom autografy jako Marek Grechuta. Potem go poznałem, przecież żyłem w Krakowie, był u mnie parę razy przy okazji nocnych spotkań Polaków. Kiedyś, pamiętam, do mojego kolegi Andrzeja Wojaczka, też studenta szkoły teatralnej, przyjechał brat, Rafał. Piliśmy wódkę pół nocy, no ale ja przecież piłem nie z Rafałem Wojaczkiem, tylko z bratem Andrzeja który po latach okazał się wielkim poetą.

Tym, który chodzi i pyta: gdzie jest moja szubienica?

- Tak jest, ale nie zwracałem na niego uwagi, jakiś czyjś brat. To był rok 1969. Pewnie mówił, że jest poetą, ale mnie to nie obchodziło, może gdyby to była poetka...

Na studiach powtarzałem trzeci rok. Jarocki powiedział: "Pan będzie aktorem, tylko pan jest teraz za głupi, żeby skończyć tę szkołę". I znowu musiałem udowadniać, że nie jestem głupi - innym i przede wszystkim sobie. Z tych przedmiotów, z których miałem dwóje, dostałem później piątki. Studia skończyłem bardzo dobrze i wylądowałem w Teatrze Słowackiego, razem z Jurkiem Kryszakiem, z którym wynajmowałem mieszkanie. Wiedziałem, że albo ja zacznę grać, albo on, bo byliśmy wtedy w podobnym typie. Brali jego, więc po roku odszedłem do teatru w Tarnowie, gdzie bardzo dużo grałem.

Wyrzucony ze studiów, z akademika, z tego Tarnowa potem pan uciekł, później wywalili pana - za gest Kozakiewicza - ze Starego Teatru...

- "Wesele" w reżyserii Andrzeja Wajdy, 1991 rok. Gest Kozakiewicza był tak samo chamski, jak chamskie było moje dmuchnięcie dymem z papierosa na publiczność, co wykonywałem programowo, mówiąc, że "nakupię se pawich piór". No, ale wyleciałem i nie chcę do tego wracać. A teraz znowu zagram u Wajdy w "Wałęsie". Dyrektora stoczni. A jak pan wspomina tamten czas?

- Moje przekonania były jednoznaczne, prosolidarnościowe, ale nie chcę robić z siebie bojownika, którym nie byłem. Należałem do "Solidarności", lecz nie brałem w niczym udziału, raz w stanie wojennym poszedłem na rynek skandować, dostałem w mordę i pałą po głowie.

Pamiętam, jak w kwietniu '82 pojechaliśmy z "Kwartetem dla czterech aktorów" Schaeffera do Sztokholmu, ponieważ mieliśmy już zaproszenie zatwierdzone przez Pagart, Polską Agencję Artystyczną. Dostaliśmy paszporty wszyscy z wyjątkiem Peszka, bo miał mamę w Ameryce. Czyli pojechaliśmy we trójkę grać kwartet: mój brat Mikołaj, Andrzej Kierc i ja. I tam podczas naszej próby przyszło kilku Polaków z transparentami, że protestują przeciwko tym reżimowym skurwysynom, którzy przyjechali, sługusom generała. Dostałem piany na pysku, wylazłem i krzyczę: "Ludzie, jeśli jesteście tacy mądrzy, to jedźcie z nami! Pokażcie transparenty w Świnoujściu, gdzie stoją czołgi. Tam proszę! A myśmy przyjechali, żeby przywieźć herbatę, pomarańcze dla dzieci i papier toaletowy!". Opuścili te sztandary i przyszli na spektakl, podobał im się. Też walczyłem, nie?

Później jeszcze wyjeżdżał pan za chlebem do Skandynawii.

- Pojechałem do znajomych w Kopenhadze malować mieszkania. Ci znajomi to Bodil Jorgensen, która zagrała potem główną rolę w "Idiotach" Larsa von Triera, i jej partner. Jakiś czas temu namawiali mnie nawet, żebym pojechał do Danii grać coś w teatrze, a przecież mnie się tu nie chce grać, to co dopiero do Danii będę jechał.

Z kolei w latach 90. dorabiałem w Hamburgu, byłem pomocnikiem murarza. Robiliśmy piwnicę, jeden Niemiec, który wszystko umiał, i pięciu Polaków, którzy nie umieli nic. Okazało się, że potrafię tynkować. Pracę załatwił mi znajomy reżyser, który po półtora miesiąca przyjechał do mnie na tę budowę i mówi, że jest casting na główną rolę w filmie niemieckim i potrzebują Polaka. Dostałem tę rolę. Jadę na plan oderwany od tego tynkowania, a tam: mercedes do dyspozycji, hotel fantastyczny i catering na planie. Po tym filmie kupiłem sobie samochód. I pierwsze, co zrobiłem? Oczywiście pojechałem do Hamburga pokazać się Niemcom na budowie.

Tu miał pan na koncie kilkadziesiąt ról teatralnych, spektakle eksperymentalne Bogusława Schaeffera, indywidualne nagrody, a tam pan tynkował? Poza Galicją nie był pan za bardzo znany.

- Kiedyś pojechaliśmy z "Kwartetem" do Grecji, wybraliśmy się na Akropol. Spocony odpoczywam w świątyni Hefajstosa, zły, bo przecież ten Akropol brzydszy niż ten z fotografii, i nagle słyszę obok: "No rób to zdjęcie!", na co z drugiej strony: "Zrobiłbym, tylko ten kutas mi zasłania". Czyli mnie nie rozpoznali.

Spektakl "Kwartet dla czterech aktorów", który powstał dla M W2 [eksperymentalny zespół muzyczno-teatralny], gramy już ponad 30 lat, "Scenariusz dla trzech aktorów" - 25. Nawet "Chory z urojenia" z moim udziałem w Teatrze Słowackiego idzie już 12. rok. Jest dużo matuzalemów, w których gram. Mój serial też już chodzi 13 lat. To chyba dobrze świadczy. Popularność przyszła późno. I ostracyzm?

- Po "Kiepskich". Wcześniej była "Boża podszewka", ale nie przyniosła popularności ulicznej. Ludzie konwencji "Świata według Kiepskich" nie kupowali, wielu mówiło jak Iza Cywińska: "W jakim gównie ty grasz?!", a ja na to: "A oglądałaś?". "Nie będę tego oglądała, okropne". Ostracyzm środowiska długo się utrzymywał. Po paru latach słyszę od Izy: "Świetny serial". Tylko musiała zacząć oglądać, wejść w poetykę - śmiesznie to brzmi - "Kiepskich".

W 1990 r. zagrał pan w słynnym spektaklu Mikołaja Grabowskiego "Opis obyczajów". "Kiepscy" to też taki opis obyczajów parę setek lat później.

- Nagraliśmy już blisko 400 odcinków "Kiepskich", każdy opowiada o czymś innym. Nie jest łatwo za każdym razem wymyślić minifabułę, która byłaby tak głupia, że aż głupio, a jednocześnie dotykała sprawy, która wielu ludziom podsunie myśl: z czego my się śmiejemy, z samych siebie się śmiejemy, że zacytuję Gogola.

Obżarstwo, pijaństwo, ksenofobia, kołtuństwo, dewocja - czy aż tak się nie zmieniliśmy od XVIII wieku?

- W "Opisie obyczajów" Jędrzej Kitowicz relacjonował życie Polaka katolika związane z katolickim kalendarzem. Jak trzeba było, to szlachta chodziła do kościoła, a jak był karnawał, to jeździła od dworu do dworu, obżerała się i piła. "Kiepscy" to z założenia serial, który ma rozśmieszać. Natomiast jak Mikołaj przyniósł nam tekst "Opisu obyczajów", to wcale nas to nie śmieszyło, bo co jest zabawnego w opowiadaniu, jak się ubierają księża? Tekst nabrał innego sensu, jak na scenie stawaliśmy się bandą prawdziwych Polaków z chorągwią, pielgrzymujących w procesji patriotów, którzy wychwalają bogobojnych katolików obyczaje. "Kiepscy" oczywiście tego odniesienia do katolicyzmu nie mają, ale czasem taki serial powie o nas więcej niż kino moralnego niepokoju.

Gra pan wcielenie polskiej rubaszności.

- Ferdek to taki lumpenproletariacki filozof. Da się lubić. To prawda, chciałem się od tego odciąć i możliwość się nadarzyła w "Pitbullu". I muszę powiedzieć, że gdybym nie grał wcześniej Ferdynanda Kiepskiego, to w życiu bym nie zagrał tak w "Pitbullu", jak zagrałem. Nie musiałbym aż tak się zmienić, aż tak szukać w sobie czegoś innego. Efekt był taki, jaki był, jestem z roli Gebelsa zadowolony, podobnie jak z Ferdka, chociaż miałem przed nim odruch obronny. Drażnił mnie.

To takie zażenowanie, jakie czuł pan wtedy, kiedy ojciec odgrywał Kierdziołka?

- Czasem było mi wstyd. Raz bardzo. Pamiętam, to było na początku emisji serialu, byłem na festiwalu gwiazd w Międzyzdrojach, szliśmy większą grupą, m.in. Gustaw Holoubek, Magda Zawadzka i wielcy luminarze sceny polskiej, i między nimi ja szedłem. Wokół tłum. Ich nie zauważali, tylko krzyczeli: "Ferdek, uuu, patrzcie, Ferdek!". Wszyscy do mnie. A ten Holoubek obok. I wtedy mi było tak strasznie wstyd, że z nimi idę. Cofnąć się głupio. Iść z nimi - głupio. Wszystko głupio. Miałem krzyknąć: "Ludzie, tu jest Holoubek, jego słuchajcie!"? Nic nie mówiłem, chciałem, żeby ta sytuacja się jak najszybciej skończyła, żebyśmy doszli do hotelu i żeby oni już przestali wrzeszczeć.

Nie jest łatwo pogodzić się z tym, że niektórzy do końca życia będą mnie uważali za Ferdka i wyobrażali sobie, że mam tyle w głowie co on. Zresztą to pół biedy. Gorzej, że będą mnie traktowali jak Kiepskiego, a to znaczy "O kurwa, zobacz! Widzisz go, zrobimy sobie z nim zdjęcie. Ferdziu, Ferdziu!", i poklepać mnie po ramieniu. Traktować jak coś, co wypadło z telewizora. No to czasami nie wytrzymuję, potrafię być brutalny A ludzie nie rozumieją - w telewizji głupi i poczciwy, a tu cham. Raz czy dwa chwyciłem takiego człowieka i potrząsnąłem, oczywiście opanowywałem się w porę, niemniej zdarzało się, a nie powinno.

Czyli lepiej nie podchodzić.

- Może ten wywiad o tym nie świadczy, ale jestem raczej zamknięty. W nie swoim towarzystwie wręcz zapominam języka w gębie, a jak mam mówić o byle czym, to mi się nie chce. I wyglądam na gbura, kabotyna, zadufanego w sobie artystę, a wcale o sobie tak nie myślę. Tylko niech się pani nie wydaje, że jestem rozgoryczony. A zresztą... Bardzo mnie przekonuje filozofia George'a Berkeleya. Immanentyzm. Nasze życie jest projekcją naszej wyobraźni. To znaczy ja z panią rozmawiam, ale z panią nie rozmawiam, bo pani jest tylko moją projekcją, czyli pani wcale nie ma.

Wcale się nie upieram przy swoim istnieniu, ale dla porządku dyskusji chyba powinnam się kłócić, że może to ja jestem, a pana nie ma?

- Osobiście obstaję przy tym, że moje życie jest moją projekcją, moją własną. Lubię pomyśleć, że tak by mogło być. Łatwiej się nie przejmować życiem, jeśli się przyjmie, że może kiedy śpię, to świata nie ma. To tak abstrakcyjne, że aż możliwe do zaakceptowania.

Jak to się ma do katolicyzmu, w którym pan wyrósł?

- Fascynuje mnie podejście prof. Michała Hellera, księdza i kosmologa, który twierdzi, że świat powstał w wyniku wybuchu 14,5 miliarda lat temu, ale potrafi tę teorię pogodzić z istnieniem Boga. Czy mnie się to udaje? Czasem. Nie mogę o sobie powiedzieć, że utraciłem wiarę, próbuję utrzymać ją na siłę. Nie zawsze jest to racjonalne, ale przydatne.

Oczywiście wiele z tej dawnej dziecięcej wiary odrzuciłem. Mam na myśli to, co głoszą ci księża, których miał na myśli Tischner, mówiąc, że nie zna ludzi, którzy porzucili wiarę po przeczytaniu Marksa i Engelsa, ale zna wielu, którzy utracili ją po wysłuchaniu kazania proboszcza. Jestem adoratorem Tischnerowskiej myśli, Marksa i Engelsa nie. Chciałbym, żeby Bóg istniał.

Idąc tropem Berkeleya - sam jest pan szefem tego świata?

- Czasem mi się tak wydaje, chociaż to przecież nieprawda.

***

ANDRZEJ GRABOWSKI

(1952) - aktor krakowskiego Teatru im. J. Słowackiego i Teatru 6. Piętro w Warszawie. Występował też w Starym Teatrze w Krakowie i Teatrze im. L Solskiego w Tarnowie. Zagrał m.in. w spektaklach: "Brat naszego Boga" K. Wojtyły (reż. Krystyna Skuszanka), "Irydion" Z. Krasińskiego (reż. Mikołaj Grabowski), "Wesele" S. Wyspiańskiego (reż. Andrzej Wajda; nagroda na XVIII Opolskich Konfrontacjach Teatralnych), "Chory z urojenia Moliera" (reż. Giovanni Pampiglione), a także w inscenizacjach utworów Bogusława Schaeffera: "Kwartet dla czterech aktorów", "Scenariusz dla trzech aktorów" (reż. Mikołaj Grabowski; nagroda na XXII PTMF Kontrapunkt w Szczecinie i na XXVI FPSW we Wrocławiu) i "Audiencja V", którą sam wyreżyserował. W dorobku ma liczne role filmowe i telewizyjne, m.in. w "Bożej podszewce", "Świecie według Kiepskich", "Pitbullu", "Wszyscy jesteśmy Chrystusami", "Lekcjach pana Kuki", "Małej Moskwie". Prowadził program "Hurtownia książek" w TVP Odznaczony srebrnym orderem Gloria Artis. W 2010 r. nagrał solową płytę "Mam prawo... Czasami... Banalnie...", na której znalazły się piosenki napisane m.in. przez Andrzeja Poniedzielskiego, Jana Nowickiego i Jana Wołka, a także przebój "Jestem jak motyl" Jana Himilsbacha

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji