Artykuły

Ostatnia heroina

- Teraz choruję, ale niedomaga się w każdym wieku. Nie myślę o upływających latach. Wychodzę z założenia, że tak długo się żyje, dopóki ma się zainteresowania i cel - mówi aktorka NINA ANDRYCZ.

Wybitna aktorka, przede wszystkim teatralna, zwana "królową sceny polskiej", rygorystycznie określiła swój sceniczny status. Z jej królewskich ról można skompletować pokaźną dynastię. Zadbała także o prywatny image, przez wiele lat była naszą premierową. Napisała dziewięć książek. Niebawem wychodzi autobiografia, która zapewne zainteresuje zarówno sympatyków, jak i antagonistów aktorki. Początkowo studiowała prawo, następnie historię, w rezultacie ukończyła Państwowy Instytut Sztuki Teatralnej. Od 1935 roku była aktorką Teatru Polskiego w Warszawie. Ostatnio była obecna w prasie bulwarowej w związku z występem w musicalu "Polita" w reżyserii Janusza Józefowicza. Scenę z jej udziałem nagrano w technologii 3D i miała być wyświetlana w czasie wystawianego na żywo przedstawienia. Ostatecznie wycięto ją i nie oglądamy Andrycz w roli Sary Bernhardt, jak udziela lekcji młodej Polce Apolonii Chałupiec vel Poli Negri, wybierającej się na podbój Hollywood. Aktorka odchorowała to zdarzenie. Jakby w rekompensacie otrzymała Nagrodę im. Ireny Solskiej za "wybitne kreacje aktorskie dla królowej polskiej sceny, heroiny dramatycznej".

***

Rozmowa z NINĄ ANDRYCZ, aktorką, poetką, pisarką:

Gratuluję nagrody. Tylko jakoś mało się o niej mówi i pisze. Przyjechałem do pani, aby dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat.

- Och, bardzo niezręcznie jest mi się chwalić, to już lepiej wypadnie jak mnie pan pochwali.

Chciałem tylko zapytać, jak ważna dla pani jest ta nagroda?

- Aktualnie nie ma ważniejszej.

Czyżby wcześniej nie otrzymała pani równie istotnej?

- Państwowe nagrody, na przykład Nagroda Ministra Kultury i Sztuki I stopnia za wybitne osiągnięcia aktorskie, Medal XL-lecia PRL, Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski oraz inne. Ale nie chwalmy się, nie trzeba. Ta obecna, od krytyków teatralnych jest najważniejsza dla mnie, bo ostatnia.

Podobno nie odebrała jej pani osobiście?

- Bardzo żałowałam. Byłam chora. Dostarczono mi ją do domu. Pokażę panu wielki dyplom. Pojutrze przychodzą do mnie z TVN24 i będą mnie z tego powodu dręczyć, podczas gdy ja nie nadaję się do filmowania i fotografowania, bo padam z nóg.

A jeżeli będzie się pani czuła gorzej i nie będzie w stanie samodzielnie wstać z łóżka?

- No właśnie, a przecież będę musiała się do takiego spotkania odpowiednio przygotować. Boję się, że nie dam rady, bo ledwo na nogach stoję. Powiedzieli, że nie chcą słyszeć o tym, że czegoś nie mogę, że nie ma takiej opcji. Mają zlecenie redakcji i muszą je wykonać. Spodobała mi się taka postawa.

Mogą panią zapytać, dlaczego odeszła z Teatru Polskiego i co pani wtedy powie?

- Powodem odejścia był 13. dyrektor, z którym nie mogłam dojść do porozumienia. Nikt mnie nie zwalniał, to ja wymówiłam teatrowi dalszą współpracę. Mój już nieżyjący kolega Aleksander Bardini mawiał: "Teatr jest jak rzeka, ma przypływy i odpływy, ale czasem woda wysycha i wtedy widać dno". Któregoś dnia wydawało mi się, że w Teatrze Polskim już "widzę dno".

Gdyby nie to, grałaby pani w Teatrze Polskim do dzisiaj?

- Zamiast w Warszawie, grała pani w Londynie i w Moskwie. Oczywiście dla Polonii?

- Tak. Zagrałam w Londynie Elżbietę I Wielką, która w odróżnieniu od Elżbiety II nie nosiła przekomicznych kapeluszy, tylko koronę i była naprawdę wielkim władcą. Gdy przyjechałam tam, organizatorka występów powiedziała, że mamy komplet na widowni, bo Polacy błyskawicznie wykupili bilety, chociaż będzie też sporo rosyjskich emigrantów, którzy pamiętali mnie z Warszawy. Będzie też trochę Anglików, którzy powątpiewali, czy Polka zdoła zagrać Elżbietę I Wielką.

I co, przekonała ich pani?

- W ostatnim akcie, umierająca, spełzam z łóżka, na czworakach doczołgam się do tronu, na który weszłam resztką sił, wyprostowałam się jako władczyni Wielkiej Brytanii i oddałam ostatnie tchnienie jako panujący król Anglii. Wtedy Anglicy krzyknęli: "Wonderfull". Po spektaklu wszyscy mnie pytali, czy mówię po angielsku? Odpowiadałam, że mówię po francusku i niemiecku, co Europejce powinno wystarczyć.

Gdzie narodził się tytuł "królowa sceny polskiej"?

- W Polsce, gdzie moją pierwszą rolą była córka króla Lira, postać negatywna, snująca intrygi przeciwko ojcu. Byłam strasznie dumna, bo partnerowałam samemu Józefowi Węgrzynowi, który po paru próbach podzielił się ze mną śniadaniem. W Warszawie pytano mnie: "Dlaczego królowa bierze dzisiaj tylko jeden pęczek rzodkiewek?". Ja na to: Bo królowa się odchudza. Na to sprzedawca: "Jezus Maria, z czego, przecież jest taka szczupła?!".

Jaki jest pani stosunek do przygotowywanej reformy emerytalnej, kiedy kobiety będą musiały pracować do 67. roku życia?

- Ja pracowałam do 90 lat. Dopiero od 8 lat jestem na emeryturze.

Nie chciała pani mieć dzieci, bo wolała powoływać do życia kolejne role. Czy fakt ten miał wpływ na pani małżeństwo z Józefem Cyrankiewiczem?

- Nasze małżeństwo trwało 21 lat, to strasznie długo. Nie piszmy o tym, bo człowiek już nie żyje, niech ma spokój w grobie.

Nie zdecydowała się pani na drugie małżeństwo.

- Nie, bo pani Sabina, sławna osoba prowadząca mój dom, zagroziła, że nie będzie usługiwać byle komu.

Czy to mąż wymyślił, że weźmiecie ślub kościelny?

- Nie. Znając nastawienie mojej mamy (obawiała się bardzo tego małżeństwa), zaproponował, że jeżeli będzie trzeba, to weźmie ze mną także ślub kościelny. Wzruszyło mnie to, ale nie chciałam narażać męża na komentarze kolegów.

Miała pani wizytówki z napisem M-me Józef Cyrankiewicz. To dziwne, że nie z pani imieniem i nazwiskiem?

- Sprzeciwiałam się i na wizytówce była ostatecznie Nina Andrycz-Cyrankiewicz.

Korzystała pani z przywilejów bycia damą z "najwyższej półki"?

- Nie. Mąż nawet nie wykupił naszego mieszkania, bo wychodził z założenia, że w razie czego, to teatr mi je da. Był typowym socjalistą, który nie pragnął własności. Dlatego umierając, nie miał ani willi, ani konta w banku szwajcarskim. Ja też nic nie miałam, z czego dzisiaj jestem bardzo dumna.

W wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" powiedziała pani, że Józef Cyrankiewicz był w dużym stopniu ofiarą Stalina. Na czym to polegało?

- To prawda. Stalin obiecał mu, że nigdy nie zlikwiduje PPS-u, ale skłamał.

Ale przyjęła pani od niego w prezencie futro z norek?

- Nie mogłam nie przyjąć, ale nigdy go nie nosiłam, aż w końcu zjadły je mole.

Czytałem, że wystąpi pani w musicalu o Poli Negri, ale ostatecznie nie było tam pani, choć zdjęcia nakręcono?

Za to przeczytamy niebawem pani autobiografię. Czy jest zakończona?

- Tak, rękopis jest oddany do wydawnictwa "Książka i Wiedza".

Czy książka ma już tytuł?

- Właśnie rozmyślam nad tytułem. Jako pierwszy podałam "Moje notatki", ale redaktor skrzywił się i powiedział: "Oj, biurem pachnie". Przyznałam mu rację. Potem był tytuł "Mój pamiętnik". Powiedział: "Już lepiej, ale pamiętników jest od cholery, może coś innego?". Przyznałam rację. Opisałam w niej dzieciństwo, doszłam do ostatniej roli Elżbiety I Wielkiej, z którą objechałam kraj, od Świnoujścia po Krynicę, wszędzie mieliśmy powodzenie.

W książce więcej będzie tematów zawodowych czy prywatnych?

- Będą jedne i drugie, ale z przewagą zawodowych. Wychodzę z założenia, że prywatne sprawy to się omawia z koleżanką przy kawie.

Czy ujawni pani w tej książce, jakie wnioski wyciągnęła z funkcjonowania w świecie polityki?

- Tak, żeby tam nigdy nie wrócić.

Bez szerszego komentarza?

- Bez. Wystarczy.

Podobno jest pani żywo zainteresowana feminizmem w Polsce?

- Owszem, ale feminizm w Polsce bardzo źle się rozwija. Śmiesznie i nie tak jak trzeba. Jest u nas źle rozumiany. Czy pan wie, co to jest dobra feministka? W ciele kobiecym fajny chłop. Charakter, siła woli, bystry umysł, umiejętność władania innymi przy wyglądzie aniołka. To jest to.

Zawsze potrafiła pani obronić własne poglądy?

- Przeważnie tak. Przecież pan wie o tym, jak kiedyś uciekłam z bankietu w Moskwie.

Już na początku związku zapowiedziała pani, że nie rzuci pracy nawet na jeden dzień i nie będzie rodzić dzieci. No i udało się. Odczuwa pani teraz satysfakcję?

- Największa aktorka Greta Garbo nigdy nie miała dzieci, nie wyrażała najmniejszej tęsknoty za nimi. Kochanków miała, znam ich nazwiska. Pola Negri też nie rodziła. Miała już ochotę, ale ostatecznie się rozmyśliła. Jedyna z tych najwybitniejszych, Marlena Dietrich, miała dziecko, córkę, która napisała

w swojej książce, że jej matka była puszczalska. Co za kanalia! Marlena włożyła w córkę mnóstwo energii, mnóstwo pieniędzy, jej dzieci też finansowała. Nie jest grzechem urodzić, problemem jest z kim. Nie chciałabym urodzić takiego potwora jak Marlena.

Bardziej ceniła pani Marlenę czy Gretę?

- Każdą z nich ceniłam po swojemu. Uwielbiałam obie. Jedną za tajemniczość, drugą za charakter.

Gdyby raz jeszcze miała pani zaczynać wszystko od początku, wybrałaby tę samą drogę?

- Tak. Niczego nie żałuję. Po raz drugi dokonałabym takiego samego wyboru.

Czuje pani swój wiek, czy nic sobie nie robi z upływającego czasu?

- Teraz choruję, ale niedomaga się w każdym wieku. Nie myślę o upływających latach. Wychodzę z założenia, że tak długo się żyje, dopóki ma się zainteresowania i cel.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji