Artykuły

Twoje zdrowie, cioto!

"Lubiewo" w reż. Piotra Siekluckiego w Teatrze Nowym w Krakowie. Pisze Szymon Spichalski w serwisie Teatr dla Was.

,,Lubiewo" zaskakująco łatwo zostało przyjęte przez środowiska homoseksualistów. I to mimo deklarowanej apolityczności autora książki. W rzeczywistości powieść jest przewrotnym prztyczkiem w nos gejów, zaskakująco autoironicznym. ,,Cioty" okazują się tutaj barwnymi motylami w ponurym świecie. Ale Witkowski nie nadaje im bynajmniej cech heroicznych. Wprost przeciwnie, ,,Lubiewo" cieszy tonem gawędy rodem z ,,Dekameronu", o którym wspomina zresztą sam pisarz.

Lukrecja z Patrycją wśród pozawieszanych wkoło ciuchów rodem z second-handów. Są one trochę jak warstwa obronna przed pełnym niechęci światem. A jednocześnie wiele mówią o naturze obojga homoseksualnych transseksualistek - bo nimi właśnie są bohaterki kreowane przez Edwarda Kalisza i Pawła Sanakiewicza. Nie ma postaci narratora, obaj aktorzy przejmują na siebie kwestie innych ,,ciot", pozbierane ze stronic książki. Silny makijaż i obcisłe kostiumy idą w parze z charakterystyczną manierą. Podstarzałe ,,kobiety, które mają męskie ciała" gnieżdżą się w brudnej norze. Ubrania naokoło dają im poczucie bezpieczeństwa. Pomagają zwalczyć lęk przed śmiercią. W końcu garderobę jak skórę zawsze da się wymienić. Ciała już nie.

Przedstawienie rozpada się na ciąg opowieści, które prezentują perypetie bohaterek. Flirt z rosyjskim żołnierzem, wizyta w knajpie, która okazuje się gejowską (ORBIS widziane od środka to SIBRO [see-bro]). Lukrecja i Patrycja oddają głos nieobecnym. Opowiadają co działo się z Hrabiną, Panną, wspominają już nieżyjące towarzyszki. Nieprzypadkowo klamrę przedstawienia stanowi ponury głos lektora, wyliczający kolejne bohaterki powieści, jak żołnierzy idących na rzeź. Towarzyszy temu psalm. Mały ołtarzyk w głębi scenografii jest nie tylko ironiczny, ale wprowadza pewien element sentymentu. Skrajnie przerysowana gra aktorska dzięki temu nie razi. Wprowadzone kontrasty sprawnie przenoszą na scenę świat ,,Lubiewa".

Obie ,,cioty" żyją przeszłością. Pomstują na ,,pedałów, co stali się gejami". Nie pragną żadnych praw obywatelskich, są obojętni wobec III RP. Dla nich ważne byłoby jedynie to, żeby złapać ,,luja" w parku. Albo jeszcze lepiej, młodego chłopca. Gdy taki pojawia się na scenie, słychać ,,Felicita" duetu Carrisi-Power. Całym szczęściem Lukrecji i Patrycji jest tylko kontakt z ciałem, nieważne, czy będzie to relacja sadysty i masochisty, gwałt czy napaść. Piętnują agresję mężczyzn hetero, którzy nie odmawiają sobie stosunku z ,,ciotą", by wybuchnąć gniewem już po zajściu. Wrocław lat 70. i 80. staje się mityczną Arkadią.

Cały czas towarzyszy akcji głos Krystyny Czubówny. Jej znany powszechnie ton występuje przede wszystkich w pasmach przyrodniczych na antenie telewizji. Teraz opisuje życie ,,erotoemerytów" jak egzystencję ssaków o określonych cechach. Pasuje to do ogólnej koncepcji przedstawienia. Same bohaterki nie zaprzeczają konceptom skonstruowanym niemal według zasad teorii naukowej. Spotkanie ze zmarłą koleżanką okazuje się parafrazą ,,Dziadów", gdzie ,,dwa gorczycy ziarna" ustępują ,,kilku kroplom spermy", a ,,Milijon" to liczba kochanków nieżyjącej ,,cioty". Gdy przychodzi do wspólnego popijania kieliszków wódki, reżyser Piotr Sieklucki parodiuje scenę z ,,Popiołu i diamentu". Chociaż może jest to raczej pastisz. Trudno o jednoznaczną ocenę tej sekwencji, zważywszy na to, że sami twórcy zdają się mieć z tym problem. Spektakl pod koniec zjeżdża nagle z tonacji niezobowiązującego buffo w totalne serio.

Mikołaj Mikołajczyk tańczy swoją choreografię cierpienia do dźwięków ,,Somebody that I used to know" Gotye. Rysuje sobie szminką na ciele symbol płci żeńskiej, serduszko i uśmiech, dodatkowo pokrywa barwnikiem usta. Potem w jakimś szale ściera je z siebie i wije, aż do utraty oddechu. ,,Cioty" lubią być ładne i kolorowe oraz mówić ,,O Boże, Bożenko!". Ale gdy przychodzi AIDS, nagle wszystkie te atrybuty tracą swoje walory. Zostaje jedynie cierpienie umierającego ciała. Czubówna czyta naturalistyczny opis pacjenta kliniki, który trafia tam z postępującą chorobą. Jedno mnie zastanawia. Czemu służy nagły przeskok do odmiennej stylistyki? ,,Lubiewo", jako spektakl, mogło stać się pełnym złośliwości mrugnięciem oka do zwolenników Manify i wprowadzeniem w zakłopotanie konserwatystów. A tak Sieklucki doszukuje się męczeństwa tam, gdzie go nie ma. Martyrologia rodzi się z cierpienia wynikającego z poświęcenia. Tutaj tego nie ma. Nie można odmówić bólu umierającemu człowiekowi, ale on sam nie nazwałby się pewnie Chrystusem. Lukrecja to nie Prior z ,,Aniołów w Ameryce". Sieklucki zdaje się na siłę szukać ukrytych sensów tam, gdzie ich raczej nie ma. ,,Lubiewo" jest przykładem inscenizacji, gdzie aktorstwo przykrywa niedociągnięcia reżysera. Kalisz i Sanakiewicz muszą mieć swoją drogą niezły ubaw. Podobnie jak widzowie, którym nie przeszkadza rynsztokowy humor. Pozostali wyjdą nieporuszeni.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji