Artykuły

Foyer

No, tośmy się wreszcie doczekali istotnej przemiany w teatrze, teraz już nic nie będzie tak jak było: w warszawskim teatrze Rozmaitości, tej kuźni talentów, obejrzałem przedstawienie pt. "Festen/Uroczystość". Poświęcamy mu co prawda obszerne sprawozdanie w dalszej części numeru, ale nie byłbym sobą, gdybym nie dorzucił swoich trzech groszy.

Przedstawienie spotkało się z uznaniem, górne pienia wydali nawet ci, którzy zwykle o twórczości Grzegorza Jarzyny wypowiadają się ponurym basso profondo. I słusznie albowiem Jarzyna podejmuje tym razem doniosłe problemy społeczne, z powodzeniem konkurując z takimi potentatami jak telewizyjne audycje "Wybacz mi", "Opowiedz mi swoją historię" lub nawet "Na każdy temat". Ale nie w tym rzecz: nikt nie zauważył, że - niezależnie od wszystkich swoich wartości - "Festen" otwiera zupełnie nową epokę teatru: oto podstawą widowiska scenicznego stało się widowisko filmowe. Rzec by można: teatr trzeciej generacji.

Dlaczego trzeciej? Ano, dlatego, że najpierw - licząc mniej więcej od Ajschylosa - teatr wspierał się na dramacie. Ten ostatni ulegał rozmaitym przemianom i rewolucjom, aż w końcu na naszych już oczach, doszedł - pod piórem Becketta - do wyczerpania i kresu. Po dwóch tysiącach lat z okładem miał do tego prawo. Gdy dramat się wyczerpał, nastał teatr drugiej generacji: reżyserzy rzucili się na literaturę niedramatyczną, niekiedy - bardzo niedramatyczną. Efekty tego nowego mariażu, jakkolwiek bywały - i bywają! - mniej lub bardziej udane, sprawiły, że teatr, konsumując bez żenady Joyce'a, Dostojewskiego, Musila, a nawet Jerzego Grzymkowskiego (pozdrowienia dla Izabelli Cywińskiej), na chwilę odżył. Wszelako nie na długo, reżyserzy zaczęli nerwowo rozglądać się za czymś nowym. Czy wynikało to z przekonania, że literatura także się wyczerpała? Opinię taką forsował John Barth (skądinąd znakomity pisarz) już w połowie lat pięćdziesiątych minionego wieku, nie wydaje mi się jednak, żeby kierowali się nią nasi reżyserzy. Sądzę raczej, że możliwości teatralne literatury mierzą oni skalą swojego oczytania. A jeśli tak, to trudno się dziwić, że pomysły na adaptacje tak szybko się wyczerpują. Zresztą może i dobrze, bo kogo tak naprawdę obchodzi dziś literatura. Kino - oto jest potęga! Nawet piszący te słowa, choć należy do tych pierników, którzy lubią sobie przed snem odczytać kilka ulubionych stronic "Klubu Pickwicka", na hasło: idziemy do kina! nabiera wigoru. Czego zupełnie nie da się powiedzieć o teatrze. W sierpniowe południe zadzwonił do mnie doktor Timoszewicz: "muszę panu wyznać, że teatr mnie mierzi". Dobrze to rozumiem, bo i mnie teatr odstręcza. A przynajmniej odstręczał taki jaki był: anachroniczny, oderwany od rzeczywistości, konwencjonalny. I już gotów byłem, jak doktor T., zarzucić moje z teatrem związki (co nie jednego by uradowało, oj, nie jednego), gdyby ze strony Grzegorza Jarzyny nie przyszedł ratunek: kinoteatr, czyli teatr trzeciej generacji.

Właściwie związek kina z teatrem istniał od początku: sale, w których oglądano pierwsze filmy nosiły nazwę kinoteatrów. Nawet nasz skromny periodyk, jakby antycypując dzisiejsze zjawisko, w roku 1957 zamienił się na kilka miesięcy w dwutygodnik o nazwie Teatr i film. Kto wie, może idąc z duchem czasu wrócimy do tamtej nazwy?

Pieję tak i pieję z zachwytu nad przełomową rolą spektaklu Festen, ale może P. T. Czytelnicy, którzy nie mieli szczęścia znaleźć się na widowni teatru Rozmaitości, radzi by wiedzieć, o co właściwie chodzi. Rzecz w tym, że utwór pt. "Festen" powstał najpierw jako film, zresztą duński i pochodzący z kręgu tzw. Dogmy. Następnie na podstawie filmu stworzono scenariusz teatralny, który po raz pierwszy trafił na scenę w Dreźnie, skąd już tylko krok do Warszawy. Gwoli więc sprawiedliwości trzeba powiedzieć, że dyrektor Jarzyna nie jest, gdy idzie o teatr trzeciej generacji, absolutnym prekursorem i nowatorem (bywało przed laty, że w teatrach grano nowele filmowe Zanussiego, a ostatnio Agnieszka Wróblewska de domo Lipiec wystawiała kawałek "Dekalogu" Kieślowskiego i Piesiewicza; słynny Luca Ronconi swoją Lolitę w Piccolo Teatro di Milano zrealizował nie na podstawie powieści Nabokova, lecz na podstawie filmu Adriana Lyne'a). Wszelako w dziejach sztuki rzadko można wskazać jednego artystę czy jeden moment, od którego coś się w sztuce zmienia, na przykład styl. Zwykle mamy do czynienia z procesem, w wypadku "Festen" ważne jest to, że Jarzyna trzyma rękę na pulsie, ma rozeznanie gdzie i jakie najaktualniejsze procesy się toczą, słowem - wie, gdzie są konfitury.

Nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć, jak rozległe możliwości otwierają się przed teatrem wystawiającym filmy. Przede wszystkim skończy się problem repertuaru, bo stuletnia historia kina zawiera wszystko: klasykę i współczesność, wysoki artyzm i perfekcyjną komercję, dramat i komedię. Powiedzmy, że Narodowy wystawi raczej "Zeszłego roku w Marienbadzie", ale już, na przykład, we Współczesnym obejrzymy "Dziennik Bridget Jones", a u Hanuszkiewicza "Pearl Harbour". Pojawią się też, jak sądzę, kombinacje najbardziej wyrafinowane, gdy ktoś wstrząsająco młody i porażająco zdolny pokaże w teatrze, dajmy na to, "Zemstę" Wajdy, czyli teatralną adaptację filmowej adaptacji teatralnej komedii. I to się będzie nazywało teatr elitarny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji