Artykuły

Nieszczęśliwy dzień

"Szczęśliwy dzień" w reż. Andrzeja Chichłowskiego w Nowym Teatrze w Słupsku. Pisze Andrzej Lis, juror 18. edycji Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

To nie był mój szczęśliwy dzień. Nie dlatego, że spędziłem go w teatrze, bo takich dni w życiu było wiele i czasem sprawiały mi sporo przyjemności. Nie dlatego też, że na oglądanej w południe bajce dowiedziałem się, że krasnoludki są bardzo przydatne i pożyteczne, a na wieczornej farsowej komedii, że anioł stróż ma bardziej skomplikowane życie, niż facet którym się opiekuje. I nie dlatego, że oba przedstawienia były wytworami typowo komercyjnymi na żenująco niskim poziomie. Ale przede wszystkim dlatego, że w tej podwójnej komercji nie dostrzegłem niczego co usprawiedliwiałoby ich wyprodukowanie, eksploatowanie i wmawianie widzom tego, że mają do czynienia z teatrem, a nie z produktem teatropodobnym. Nie przypominam sobie, abym w ostatnich czasach oglądał spektakle, które tak drastycznie pokazywałyby, że teatr stracił całkowity kontakt z wszelkimi rzeczywistościami. I nie chodzi tylko o tę podstawową, dziejącą się dookoła, odczuwalną przez każdego, tę, z którą zazwyczaj każdy zespół teatralny - także komercyjny - podejmuje na jakimś poziomie dialog. W tym przypadku trudno było odgadnąć choćby najbardziej elementarny powód istnienia zarówno tych przedstawień, jak i samego teatru.

Nie ma dziś w kraju tak anachronicznego miejsca na teatralnej mapie jak Nowy Teatr w Słupsku! Nie ma bardziej siermiężnej sceny. Nawet mało znane trupy alternatywne wydają się o wiele bardziej profesjonalnie przygotowane. Na próżno szukałem w oczach aktorów misji, posłannictwa, czy choćby usprawiedliwienia w uprawianiu zawodu. Nawet najbardziej zasłużony członek zespołu, Ireneusz Kaskiewicz nie wydawał się przekonany, że jego misja na scenie ma jakiś głębszy sens. I uzmysłowiłem sobie tego feralnego dnia, że żyję już na tyle długo, by pamiętać, że w Słupsku nie zawsze tak było.

Pierwszy raz byłem w Słupsku pod koniec lat sześćdziesiątych, kiedy to w sezonie 1968/1969 Andrzej Ziębiński, jeden z najlepszych szefów w dziejach koszalińskiego teatru, twórca wspaniałych Krakowiaków i Górali, zaprosił do współpracy "młodych zdolnych", a Maciejowi Prusowi na sezon powierzył kierownictwo artystyczne filialnej słupskiej sceny. A ten zrealizował na niej dwa bardzo wartościowe, nagradzane spektakle: "Edwarda II" Marlowe'a, i "Jana Macieja Karola Wścieklicę" Witkacego. O tym drugim, pokazywanym na Warszawskich Spotkaniach, z nieukrywanym zachwytem pisał Konstanty Puzyna, że "nareszcie z sensem" zrealizowany Witkacy. W niecałe dziesięć lat później, w czasie gdy Słupsk stawał się miastem wojewódzkim, władze zapragnęły, by znakiem wzrastającego prestiżu był własny teatr i by pełnił funkcję reprezentacyjnego salonu. Do jego utworzenia zaproszono Macieja Prusa, który marzył o tym, aby na inaugurację wystawić Operetkę Gombrowicza. Premierę tego dzieła poprzedziła jednak inscenizacja Mozartowska: "Dyrektor teatru" i "Bastien i Bastienne" w reżyserii Ryszarda Peryta. Potem była m.in. "Opera za trzy grosze" Brechta przygotowana przez Janusza Nyczaka i "Szłość samojedna" według Białoszewskiego - jedno z najlepszych przedstawień Ryszarda Majora. A kiedy Macieja Prusa zastąpił Marek Grzesiński, najpiękniejszego "Aptekarza" Josepha Haydna pokazał Janusz Wiśniewski.

Takie to były czasy. Do Słupska zjeżdżało wielu znamienitych gości, bo młody, nowo otwarty teatr od razu znalazł się w centrum uwagi, a grupa ludzi, która go tworzyła nie tylko tryskała energią, ale miała w oczach "święty ogień posłannictwa", bez którego nie da się uprawiać żadnej sztuki. Teatr stał się szybko dobrą wizytówką miasta. Ale nie trwało to długo.

Na początku lat dziewięćdziesiątych zlikwidowano zespół, sądzono, że teatr impresaryjny wystarczy. Jednak na początku XXI wieku po raz kolejny powołano do życia zawodowy teatr. Od początku był to byt dość kuriozalny, bo składający się z zespołu nie mającego stałej siedziby, a korzystającego jedynie z obiektów Polskiej Filharmonii Sinfonia Baltica. Kiedyś obie te instytucje były współgospodarzami tych samych obiektów. Nie bardzo wiadomo jakie oczekiwania mieli słupscy założyciele wobec teatru. Czy postawili mu jakieś zadania? Jakie? Jak sobie przypominam moje pobyty w Słupsku, było to zawsze miasto bardzo dumne, z wielkimi ambicjami i aspiracjami. Szczyciło się od 1965 roku największą kolekcją dzieł Witkacego powstałą po zakupie ponad stu prac od mieszkającego wówczas w Lęborku Michała Białynickiego - Biruli, syna Teodora, zakopiańskiego lekarza i przyjaciela Witkacego. Chwałę miastu przynosił odbywający się od 1967 roku Festiwal Pianistyki Polskiej gromadzący nie tylko najwybitniejszych wykonawców - słuchałem tam kiedyś Miłosza Magina! - ale i najbardziej obiecujących adeptów fortepianu. Wspomina się tu, i słusznie, Jerzego Waldorffa zakochanego w tym mieście, i jak by się dziś powiedziało, promującego Słupsk skutecznie we wszystkich mediach i miejscach. A opinie Waldorffa były wtedy więcej warte niż opinie wielu instytucji razem wziętych.

Więc co w tym ambitnym mieście robi tak nieambitny teatr? Wydawać by się mogło, że alternatywa jest dość prosta: albo będzie bardzo dobry teatr, albo nie będzie go wcale! Czy warto wydawać publiczne pieniądze na działalność teatru, który nie może zaspokoić żadnych aspiracji? Nawet na przyzwoitym poziomie komercyjnym? Czy Słupsk stać na kiepski teatr? A może jednak warto pytać, czy Słupsk stać na dobry teatr? Może warto przypatrzeć się jak jedne z najlepszych od lat teatrów funkcjonują w Legnicy i Wałbrzychu, miastach z porównywalnymi, czyli małymi dotacjami, z podobną biedą, ze zbliżoną ilością mieszkańców - potencjalnych widzów. Może nawet warto zajrzeć do sąsiedniego Koszalina i zobaczyć jak to się dzieje, że i tam pojawiają się bardzo ciekawe przedstawienia Weroniki Szczawińskiej, Piotra Ratajczaka, Anny McCracken, które zaczynają zdobywać nagrody w różnych konkursach, przyciągając następne pokolenie "młodych zdolnych" do pracy w teatrze.

Są dobre przykłady. Jest całkiem spora grupa młodych utalentowanych reżyserów, którzy być może poszliby śladami Prusa i jakąś atrakcyjną, odpowiedzialną propozycję złoży-li miastu. Potrzebna jest wizja teatru, analiza, plan, ale przede wszystkim silna wola gospodarzy, by zrobić wszystko co możliwe, by podnieść poziom propozycji scenicznych.

Chciałbym jeszcze dożyć szczęśliwych dni na widowni słupskiego teatru.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji