Śmierć rewolucjonisty
JAKŻE dziwna i pasjonująca jest postać Michała Łunina, bohatera sztuki Edwarda Radzińskiego pt. "Łunin czyli śmierć Kubusia Fatalisty" granej obecnie w warszawskim Teatrze Dramatycznym. A jednak dla wszystkich, którzy znają książkę "Natana Ejdelmana" Łunin adiunkt Wielkiego Księcia Konstantego a także część listów Łunina opublikowanych w wydanym u nas tomie "Pamiętników dekabrystów", zastrzeżenia budzi już sam tytuł sztuki. Można się doszukiwać w tym tytule przekory idącej śladami wielkiej drwiny jaką drażnił prawdziwy Łunin władców ówczesnej Rosji. Bo w istocie ani temperament, ani typ inteligencji, ani losy Łunina nie odpowiadają postawie życiowej i psychicznej posturze bohatera słynnej opowiastki filozoficznej Woltera.
Radziński zamknął swoją sceniczną opowieść w przestrzeni czasu obejmującej kilka ostatnich godzin życia Łunina pokrywającej się z czasem scenicznym przedstawienia. Według wersji oficjalnej Łunin zmarł w więzieniu, w Aktaju na apopleksję. W sztuce ginie z rąk morderców - skazańców, którym nakazano go zabić. A więc wyrok bez sądu. Jego zabójcami są zwykli więźniowie kierowani przez oficera kuternogę, brutalnego, ale nie pozbawionego ponurej inteligencji egzekutora wyroków. I właśnie tych kilka godzin oczekiwania na śmierć ma być pretekstem do ukazania, przez projekcję minionych zdarzeń, najważniejszych momentów i ludzi z życia bohatera sztuki.
W więzieniu oczekuje na śmierć, której od lat się spodziewał - stary schorowany Łunin, niepodobny już do świetnego oficera gwardii. Intelektualista o groźnym dowcipie, obezwładniony chorobą, więzienną udręką. Łunin niezłomny, a przecież drwiący z niezłomności, impregnowany na patos, obojętny wobec śmierci, ale wyczulony wobec życia które minęło, Łunin taki, jakim go tworzy Zbigniew Zapasiewicz, ma w sobie wiele ze starego niedźwiedzia, którego można zabić, ale nie zaszczuć, a przecież to on właśnie despotyzm carskiej Rosji nazywał "białym niedźwiedziem, którego należało zadrażnić na śmierć".
Łuninowi-Zapasiewicza zabrakło jednak właściwego odniesienia w tekście i na scenie, bo przecież nie byli dla niego partnerami kuternoga Gregoriew (z dobrze dawkowaną brutalnością, cynizmem, złowieszczością zagrany przez Andrzeja Blumenfelda), ani współwięźniowie mordercy: Redionow (Jan Tomaszewski) i Baranow (Stanisław Wyszyński), ani też udręczona więźniarka i "dziewczyna do wszystkiego" w tej katowni - Maria (Jolanta Fijałkowska). Ale tworzyli oni przynajmniej dobrze pomyślane i zrealizowane tło postaci głównej.
Sztuka ma jeszcze jedną warstwę. To spotkanie Łunina z przeszłością. I ani autor, ani reżyser z tej konfrontacji nie wybrnęli, przedstawiając ją dość schematycznie i ilustracyjnie. Gdzieś w ciemnej pustce na horyzoncie sceny trwa bal, jeden z wielu balów, w których uczestniczył Łunin. Może to być bal senatora; lub w Salonie Warszawskim. I właśnie ludzie, których których Łunin był tak blisko, jego przyjaciele - oprawcy, policmajster później, minister (Mundur I - Marek Bargiełowski) czy car (Mundur Monarchy - Wojciech Pokora) , te postacie z przeszłości starając się o miejsce w pamięci bohatera, dręcząc go i zwodząc nie zyskały jednak miejsca we wrażliwej wyobraźni widza. Rażą nieokreślonością, schematem złowrogich marionetek z piekła rodem. Blado też wypadła i w sztuce i w przedstawieniu kobieta Ona (grana przez Małgorzatę Niemirską), kobieta - której miłość jeszcze się tli w sercu oczekującego na śmierć człowieka. Najsłabszym motywem przedstawienia są więc te ilustracyjnie potraktowane zjawy pamięci.
Sceniczna opowieść o Łuninie czeka jeszcze na swojego autora i na swój spektakl.