Artykuły

Niemrawo, ale do przodu

Przyznam się szczerze, że z zaciekawieniem oczekiwałem rozpoczęcia obecnego sezonu teatralnego, a to z kilku powodów. Od dłuższego czasu nad polskim teatrem gromadziły się (i gromadzą się nadal) czarne chmury: brak pieniędzy, obowiązujące nadal irracjonalne przepisy finansowe, artystyczny marazm i zastój. W tej sytuacji skrajni pesymiści oczekiwali totalnego krachu, a w najlepszym razie upadku i zamknięcia kilku pomniejszych scen dla ratowania ich kosztem bardziej znaczących. Jak do tej pory, znikł jedynie Teatr na Woli, w którego pomieszczeniach zainstalował się, podobno tymczasowo, tułający się dotychczas po obcych scenach Teatr Narodowy, pozbawiony wskutek pożaru własnej siedziby. Mimo wielu kontrowersji, jakie wzbudziła ta spektakularna decyzja, uznać ją trzeba za słuszną, gdyż utrzymująca się od dłuższego czasu niejasna sytuacja dotycząca losów obu zespołów źle wpływała na ich artystyczną kondycję i wywoływała dużo złej krwi w tak zwanym środowisku. A tak nareszcie wszystko jest jasne.

Twórczy uwiąd wielu stołecznych scen, przejawiający się w chaotycznie planowanym repertuarze, przygotowywaniu i graniu spektakli byle jakich i związane z tym krytyczne uwagi padające ze wszystkich stron i wszystkich dotyczące (aktorów, reżyserów, recenzentów, urzędników) mogły wróżyć dwa rozwiązania. Albo pogłębienie niekorzystnych zjawisk, albo poprawę atmosfery w teatrze i wokół niego. To drugie rozwiązanie wydaje się o tyle bardziej prawdopodobne, że nad naprawą polskiego teatru debatowały liczne gremia, a zdążono już nas przyzwyczaić do pokładania nadziei we wszelkiego typu naradach, konferencjach, etc. Mówiąc serio, jak do tej pory, poza obowiązkiem ustalenia przez dyrektorów planów repertuarowych sprowadzonych do jednego obowiązującego modelu, nic z owych debat nie wynikło. To genialne w swej prostocie rozwiązanie pozwala nam, widzom, spodziewać się, że plany, jak zwykle, zostaną przekroczone. Naszym, już obrośniętym tradycją rozwiązaniem wszelkich kryzysów jest planowa reforma. Plany są, czekamy na reformę.

U progu nowego sezonu intrygujące jest również pytanie: czy publiczność powróci na pustawe, jak dotąd, widownie? Tymczasem już wiadomo, że w dekadzie lat 1975-1985 frekwencja we wszystkich teatrach (dramatycznych, muzycznych, lalkowych) spadła o 1/3!

Na tym tle interesujące było porównanie naszej sytuacji z kondycją teatru za granicą, u najbliższych sąsiadów. Okazję ku temu stworzyło krótkie tournee po Polsce Państwowego Teatru Młodych Litewskiej SRR z Wilna oraz Teatru Miejskiego z Karl-Marx-Stadt.

Artyści z Litwy przedstawili w Warszawie dwa utwory: "Wujaszka Wanię" Antoniego Czechowa i "Pirosmani, Pirosmani" Władymira Korostylewa, oba spektakle w reżyserii Eimuntasa Nekrosiusa. Zaprezentował się on jako twórca dojrzały, obdarzony niepospolitą wyobraźnią, która stwarzała na scenie przejmujące wizje przesycone wieloznacznymi symbolami. Ten inscenizacyjny zabieg sprawdził się najbardziej w spektaklu "Pirosmani, Pirosmani", opowiadającym o życiu gruzińskiego malarza-samouka Nika Pirosmanaszwilego. Istniejący w wyobraźni malarza świat przenika się niepostrzeżenie z rzeczywistością i trudno oddzielić to, co jest ułudą, od tego, co realne. Schodzące z obrazów Pirosmaniego postacie: krwawy sprzedawca ryb, tancerka Małgorzata oraz I ja-Maria są jednocześnie w tym spektaklu żywymi ludźmi i mieszkańcami wyobraźni artysty. Jednak owo sugestywne i przejmujące skłębienie się marzeń i rzeczywistości jest przede wszystkim obroną Pirosmaniego przed światem, bezlitosnym pochodem codzienności ścierającym na miałki pył każdy odruch serca, niszczącym jego nieprzeciętną wrażliwość. Rzeczywistość, realny świat, oczarowanie, zauroczenie się nim i ludźmi to pożywka dla jego twórczości, ale równocześnie i zagrożenie, nieuchronna konieczność doznawania upokorzeń, zawiści, w końcu samotność i śmierć. Ten jaskrawo zarysowany dualizm życia artysty dotyczy wszystkich i wszędzie, stanowi o ponadczasowości tego utworu. Szczególnej wyrazistości nadaje temu spektaklowi mistrzowska gra odtwórców ról dwóch głównych antagonistów dramatu: Vladasa Bogdonasa i Vidasa Petkeviciusa, tworzących przejmujący duet nie rozumiejących się wzajemnie artysty i jego brata.

Wizjonerskie zabiegi Eimuntasa Nekrosiusa w "Wujaszku Wani", daleko odbiegające od polskich propozycji przedstawiania tego utworu, z początku szokują widza. Operowanie intensywnie nasyconym światłem, wyłaniające się nagie z mroku kolejne postaci dramatu, zagęszczona symbolika poszczególnych scen-obrazów budzi sprzeciw, przecież Czechow to realista! Jednak ta impresjonistyczna maniera Nekrosiusa zdaje się dopełniać w szczególny sposób fabułę utworu, momentami nawet ją wypiera. Ostre, nasycone pastelowymi barwami światło przenika wszystkie postacie, wywołując je z mroku równocześnie ożywia, nie jest elementem dekoracyjnym, ale siłą sprawczą.

Można lubić albo nie tego typu spektakle, ale prezentacje litewskiego teatru muszą budzić uznanie za inscenizowany rozmach, pomysłowość, podjęcie artystycznego ryzyka poszukiwania nowych środków ekspresji, niebanalne rozwiązania scenograficzne i ogromną żarliwość w grze aktorów. Wszystko to znamionuje teatralne rzemiosło najwyższej próby.

Bardziej ugładzony, par excellence realistyczny teatr tworzą artyści z Karl-Marx-Stadt, choć poziom wykonawczy, szczególnie w "Trzech siostrach", był równie wysoki. W odróżnieniu od teatru z Wilna, gdzie wybija się osobowość reżysera, zespół z NRD stawia przede wszystkim na aktorów, ich siłę sugestii, zostawiając zabiegi inscenizacyjne w tle. W "Trzech siostrach" Antoniego Czechowa w reżyserii Irmgard prawdziwe kreacje stworzyły trzy niemieckie aktorki: Heinke Joncy (Olga), Dagmar Jaeger (Masza) i Katherin Lange (Irina), prezentując ogromny talent i kulturę sceniczną.

Bez żadnej kurtuazji, chyba zbędnej w tym wypadku, trzeba stwierdzić że występy obu teatrów: Państwowego Teatru Młodych z Wilna i Teatru Miejskiego z Karl-Marx-Stadt były wydarzeniami tej rangi, że powinno w nich uczestniczyć jak najwięcej widzów, spektakle dostarczały niezapomnianych wrażeń. Szkoda więc, że polscy organizatorzy przez niczym nie usprawiedliwione niedbalstwo nie zapewnili należytej, po prostu normalnej oprawy tych prezentacji. Brakowało jakiejkolwiek przemyślanej reklamy, nie postarano się zawczasu nawet o materiały mówiące o artystycznej specyfice tych teatrów, nie przygotowano programów w języku polskim! Tę listę zarzutów można by mnożyć. Agencja Artystyczna "Pagart", bo to ona organizowała występy gości z Litwy i NRD, udowodniła w tym wypadku, że nie dorosła do tego typu przedsięwzięć. Postulowałbym więc, aby w przyszłości zapraszanie zagranicznych teatrów powierzyć instytucji odpowiedzialnej i sprawdzonej - Teatrowi Rzeczypospolitej, który ze swych obowiązków, jak dotąd, wywiązuje się nienagannie.

W październiku br. na inaugurację IV sezonu działalności Teatru Rzeczypospolitej mogliśmy oglądać w Warszawie Stary Teatr im. H. Modrzejewskiej z Krakowa w dwóch spektaklach: "Wzorzec dowodów metafizycznych" i "Woyzeck" według Georga Buchnera, oba w reżyserii Tadeusza Bradeckiego.

Stary Teatr od wielu już lat ma opinię jednej z najlepszych scen w kraju, jeżeli nie najlepszej. Na tę wysoką pozycję artyści z Krakowa zapracowali wieloma wspaniałymi inscenizacjami i kreacjami aktorskimi, które przeszły do historii polskiego teatru. Jednak uznanie dla Starego Teatru przerodziło się w pewnej chwili w bezkrytyczne uwielbienie. Wszystkie grane na tej scenie spektakle uznawane są za wydarzenia, łącznie z tak chybionymi, jak "Zemsta" Fredry w reżyserii Andrzeja Wajdy. Widzowie (co można zrozumieć) i krytycy zatracili właściwą miarę.

Przybył więc Stary Teatr do stolicy owiany nimbem sławy, a spektakle ex ante okrzyknięto wybitnymi. Jednak były to chyba sądy lekko przesadne. Utwór "Wzorzec dowodów metafizycznych" autorstwa Tadeusza Bradeckiego, przez niego również reżyserowany, jest sztuką dość sprawnie napisaną, nie pozbawioną jednak i miejsc słabszych (szczególnie koniec II aktu), nie w pełni nakreślonych postaci (na przykład Croft-Faust) i niedokończonych scen. Rzecz się dzieje w roku 1716 w miejscowości Bad Pyrmont, gdzie niemiecki filozof Gottfried Wilhelm Leibniz na cześć wizyty cara Piotra przygotował spektakl wierszem o wyższości Rozumu i Metody nad podszeptami Szatana. Bradecki reżyserując swój tekst, świadom chyba wszelkich jego mielizn, nadzwyczaj zręcznie poprowadził akcję utworu, inaczej rozmieścił dramaturgiczne akcenty, jednak wyraźna luka pod koniec II aktu pozostała, tempo opada i nawet efektowny finał nie zaciera wrażenia braku spójności scen. Nienaganna gra aktorów stanowi chyba największy atut tego przedstawienia a prawdziwe kreacje tworzą: Andrzej Kozak w roli Leibniza i Wiktor Globisz jako Waldeck. Potrafili oni ustrzec się farsowego przerysowania swoich postaci.

Chyba lepszym, mimo kilku wyraźnych niedoróbek, okazał się "Woyzeck" według Georga Buchnera, reżyserowany również przez Tadeusza Bradeckiego. Jest to przejmująca wizja świata, w którym człowiek nadwrażliwy, odmienny od innych, staje się ofiarą ludzi rzekomo normalnych, doświadcza od nich wielu krzywd i upokorzeń, staje się pośmiewiskiem. Nawet miłość Woyzecka do Marii zostaje brutalnie zniszczona, jakikolwiek azyl przestał istnieć, jedyną obroną jest zanegowanie świata - mord, zabicie ukochanej, bezsilny protest. Rozegranie utworu w jarmarcznej budzie pozwala nam wierzyć, że poza nią, w realnym świecie jest inaczej, moralne kodeksy ludzkości trwają nie naruszone. Ale czy naprawdę? W tym spektaklu w głównych rolach mogliśmy oglądać dwójkę wybitnie utalentowanych młodych aktorów Edwarda Żentarę (Woyzeck) i Magdę Jarosz (Maria).

Stary Teatr z Krakowa stanowi najlepszy przykład tego, jak w obecnej sytuacji spektakle dobre przeistaczają się w wybitne. Pewien stary filozof mawiał, że i rozum można zmusić do bycia na kolanach, choć z reguły wystarczą nogi.

Pozostawmy jednak gości i powróćmy na nasze stołeczne podwórko. Wzmiankowany już na początku Teatr Narodowy wystawił w nowej siedzibie w krótkim okresie czasu dwa przedstawienia: "Mazepę" Juliusza Słowackiego w reżyserii Bogdana Michalika i "Cud mniemany, czyli Krakowiacy i Górale" Wojciecha Bogusławskiego w inscenizacji Jerzego Krassowskiego. Cieszy powrót na tę scenę wielkiej narodowej klasyki, ale oba spektakle nie wyszły jednak poza poprawność, choć nie brakuje w nich urokliwych scen i dobrze zagranych ról. Po tym zespole możemy się spodziewać lepszych widowisk.

Sporo się ostatnio mówi w Warszawie o repertuarze Teatru Nowego, określając go mianem "ekstrawaganckiego". Ta dwuznaczna opinia jest tym, że dyrektor tej sceny, Bohdan Cybulski, sięga po utwory grywane rzadko lub wcale, adresowane do widza wyrobionego, szukającego w teatrze czegoś więcej niż błahej rozrywki, nawykłego do głębszej refleksji. Największą irytację wśród recenzentów budzi niemożność jednoznacznego określenia specyfiki tego teatru, brak odpowiedniej szufladki. Stąd przytyki, finezyjne acz pejoratywne w podtekście określenia. Dwie obecne premiery w Teatrze Nowym: "Edward II" Christophera Marlowe'a w inscenizacji Macieja Prusa i "Babcia i wnuczek, czyli noc cudów" Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego w reżyserii Ryszarda Majora zyskały tyleż samo zwolenników, co przeciwników, i nie przyczynią się zapewne do rozwikłania definicyjnych problemów.

Inscenizacja "Edwarda II" utworu, który bodaj od kilkunastu lat nie był wystawiany na stołecznych scenach, warta jest odnotowania. Spolszczony przez Jerzego S. Sitę tekst dramatu, który nie jest wiernym tłumaczeniem, ale swoistą parafrazą umiejętnie rozegrany przez Macieja Prusa, stworzył współczesną wizję absurdalnego świata, z panującą nad nim brutalną przemocą. Do tej wizji dopasowana została gra wszystkich wykonawców tworzących wstrząsające postacie ludzi opętanych żądzą władzy, dla jej zdobycia nie cofających się przed żadną zbrodnią, prześcigających się w okrucieństwach. W tym miejscu należy dodać, że zespół Teatru Nowego zasilił znakomity aktor Roman Wilhelmi. Być może jest to oznaka pewnych, tak pożądanych zmian personalnych w stołecznych teatrach.

Groteskowa komedia Gałczyńskiego "Babcia i wnuczek", pełna purnonsensów, nie pozbawiona gracji i lekkości, stworzyła znakomite pole do popisu dla Ireny Kwiatkowskiej, Jerzego Bończaka, Zdzisława Wardejna, Wojciecha Pokory i innych, i tym razem znakomici aktorzy nie zawiedli.

Z kronikarskiego obowiązku należy także odnotować nowy utwór w repertuarze Teatru na Targówku - "Święto rasy hiszpańskiej" Jana Krzyżanowskiego w reżyserii autora. Spektakl ten, mimo szczytnych pobudek przyświecających jego powstaniu (50. rocznica wybuchu wojny domowej w Hiszpanii) i obecności wśród odtwórców głównych ról występujących gościnnie Mieczysława Voita, Barbary Horawianki oraz Józefa Fryźlewicza - niczym szczególnym nie zachwycił, a to za sprawą złego tekstu, wtórności jego fabuły, zbyt małego opanowania warsztatu dramaturgicznego przez autora. Ta premiera w Teatrze na Targówku pozostała jedną z wielu w naszym szarym życiu teatralnym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji