"Czwartkowe damy"
Powód, dla którego Teatr Powszechny sięgnął po tę dość błahą sztukę, wydaje się oczywisty. To role. Trzy równorzędne role dla aktorek, nie nazbyt może - jak cała akcja i fabuła - oryginalne, lecz napisane sprawnie i ze znajomością praw scenicznego dialogu. Każda z tytułowych dam, które co czwartek zbierają się na herbatce, jest inna poczynając od wyglądu zewnętrznego po styl bycia i psychikę. Łączą je wprawdzie pewne podobieństwa, ale wynikają one raczej z nieubłaganych praw natury, niż z charakterów. Rzecz bowiem w tym, iż wszystkie panie starzeją się, niebawem osiągną pięćdziesiątkę. W każdym razie wolą raczej wspominać to, co było, niż mówić o tym co będzie. Zwłaszcza że ich przyszłość nie zapowiada się ani szczęśliwie, ani pogodnie, natomiast przeszłość wygląda interesująco, przynajmniej w ich własnym mniemaniu. Nic więc dziwnego, że pierwszy temat czwartkowych popołudni stanowią wspomnienia. Głównie zaś - intymnych związków.
Tworzą one w sztuce Loleh Bellon - aktorki Theatre National Populaire w Paryżu, która zadebiutowała "Damami" jako autorka w roku 1976 - istotny plan akcji. Nie tylko dlatego, że poszerzają fabułę, określają osobowości pań oraz wzbogacają naszą wiedzę o ich losach, lecz z tego powodu także, iż dramatyzują akcję. Konwencjonalny rytuał herbatek w mansardzie jednej z przyjaciółek przerywają momenty gwałtownych "odsłonięć", przypominające technikę i funkcję psychodramy. Aby jednak nie było nieporozumień: jest to psychodrama na tyle głęboka, na ile pozwalają wątłe ramy obyczajowej sztuki z pewnymi aspiracjami do psychologizmu. Autorka stara się w niej mówić o kobietach i o kobiecości rozumianej jako fenomen biologiczno-psychologiczny, ze zmiennym jednak powodzeniem. O wiele bowiem celniejsze wydaja się te partie tekstu, w których określa bohaterki niejeden szczegół zachowania, bądź mimochodem rzucone słowo niż pretensjonalne chwilami sekwencje "psychodramy".
Niemniej Piotr Cieślak, reżyser warszawskiej prapremiery, potraktował je bardzo starannie. Wyodrębnił ów plan wyraźnymi zabiegami reżyserskimi m.in zmianami świateł i tak poprowadził aktorki, że owe migawki z przeszłości przerodziły się w większości - wbrew słabościom tekstu - w pasjonującą grę motywów i działań wyraźnie osadzonych w psychoanalizie, notabene z popularnej i obiegowej wersji (najsłabiej bodaj, najmniej przekonywająco wypadły sceny, w których czwartkowe damy przedzierzgają się w dziewczynki).
Inna rzecz, iż trudno w wypadku tego przedstawienia rozstrzygać, co jest tu owocem inwencji reżysera, a co - wykonawczyń. Z tego prostego powodu, iż są to wykonawczynie wytrawne i znakomite: Mirosława Dubrawska, Elżbieta Kępińska, Anna Seniuk. Dzięki nim ten kameralny wieczór na małej scenie Powszechnego ma rację bytu i one głównie sprawiają, iż puszcza się mimo uszu galanteryjną, kawiarnianą filozofię tekstu z przeróżnymi "feministycznymi" urojeniami w pierwszym rzędzie. Słuchając go nietrudno wyobrazić sobie i takie przedstawienie, w którym wszystkie trzy panie mogłyby wystąpić jako odrażające egzemplifikacje "babskości" w najbardziej ujemnym słowa znaczeniu. Ale w Powszechnym jest inaczej. Kpina - jeśli się chwilami pojawia - ma odcień przyjazny, zaś śmiesznostki postaci, bądź ujemne cechy charakteru traktuje się z wyrozumiałością, poczuciem humoru, a nawet z sympatią.
Helenę, najstarszą z trójki, gra Mirosława Dubrawska. Jest starannie ubrana, umalowana i uczesana, a z jej dbałością o wygląd zewnętrzny licuje dbałość o formy zachowania i maniery, momentami sztuczne. Ta elegancka pani wydaje się być summą wystudiowanych form i póz, zza których trudno dojrzeć spontaniczne uczucia i emocje. Ale z biegiem wydarzeń kostyczna i chłodna na pierwszy rzut oka Helena, która w każdej chwili stara się być comme il faut - traci "formę". I pokazuje - co Dubrawska zaznacza bardzo konsekwentnie - swoje głębokie osamotnienie. Przeżywa je nader boleśnie. Nie mogą tej prawdy zatrzeć liczne słowa uzasadniające jej życiowe wybory, owe monologi o niechęci do małżeństwa i macierzyństwa. Aktorka ujmuje te wyznania w bardzo subtelny a jednocześnie wyrazisty - poprzez gest, spojrzenie czy intonację mowy - cudzysłów, który równoznaczny jest z aktem samodemaskacji. Jej Helena to kobieta wrażliwa, inteligentna i zbyt ambitna, by mogła przyznać się do życiowej klęski. Ale nie tylko ona stara się ukryć swe niepowodzenia i dramaty. Robi tak i Sonia - tyle, że na inny sposób i z większym jakby trudem, ponieważ jest naturą impulsywną oraz otwartą. Te właśnie cechy postaci wysuwają się w interpretacji Anny Seniuk na plan pierwszy. Od przygnębienia i niemal melancholii potrafi ta "ciepła" i serdeczna kobieta przejść jednym skokiem do żywiołowego wybuchu radości, który zdaje się aż rozsadzać ściany jej pokoiku noszącego ślady zarówno dawnej zamożności, jak i aktualnej biedy. Taką rozpiętość nastrojów obserwujemy już w pierwszej scenie przedstawienia, kiedy to Sonię wyrywa z otępienia upragniony telefon od syna. Podobną zasadę kontrastu stosuje Seniuk z dużą inwencją oraz brawurą w wielu następnych sekwencjach, m.in. podczas mierzenia kostiumu gejszy i degustacji placka z "niespodzianką". To bogata w rysunku i barwna rola, w której aktorka znakomicie wykorzystuje swe warunki fizyczne, nie bojąc się śmieszności. Żywiołowość zachowań postaci, jej temperament oraz charakterystyczna uczuciowość mają - śladem tekstu - wyraziste uzasadnienie sceniczne: Sonia to emigrantka, dzieląca w Paryżu niewesoły los rodaków, Rosjanka z pochodzenia a z wykształcenia - projektantka tkanin. Jej tragedia polega na tym przede wszystkim, iż żyje w zawieszeniu - pomiędzy rodzinnym krajem a nową ojczyzną, w której nie może się czuć na swoim miejscu. Do tego dochodzi inny jeszcze motyw: utrata więzi z synem, dla którego jest wyłącznie źródłem utrzymania. Tak więc i w jej życiu, może bardziej niż w obu pozostałych obfitującym w uczuciowe sukcesy i pełnym fantazji - nie ma ostatecznie ani harmonii, ani szczęścia.
Trzecią z pań, Marię, los doświadczył tragicznie. Autorka podkreśla jej żydowskie pochodzenie i okupacyjne dzieje rodzinne, ale nie rozwija tego motywu szerzej. Ustępuje on miejsca historii małżeństwa z bratem Heleny, Jeanem, który zmarł na raka. Do śmierci tej przyczyniła się sama Maria, która - by ulżyć cierpieniom konającego - zwiększyła dawkę morfiny. Elżbieta Kępińska ma w przedstawieniu jedną tylko scenę, w której może przekonać widza o wielkiej i jedynej miłości swej bohaterki a zarazem jakby rozgrzeszyć ją z owego aktu miłosierdzia. Robi to bardzo pięknie, bez jakichkolwiek akcentów histerii czy egzaltacji. Maria opowiada o śmierci męża w skupieniu i szczerym trudzie, znamionującym wstyd i potrzebę "samooczyszczenia". W miarę rozwoju akcji postać ta jakby rośnie w przedstawieniu. Niepozorna i mało kobieca aparycja Marii - ani efektownej, ani ładnej - zyskuje ciekawe tło wewnętrzne: wrażliwość i delikatność uczuć.
I tak oglądamy w Teatrze Powszechnym trzy kobiece portrety, może nie olśniewające bogactwem barw i światłocienia, ale przecież interesujące. Dostarczają one prawdziwej satysfakcji, jako że wspomniany tercet aktorski daje prawdziwy popis gry.