W niemym teatrze
W teatrze dzisiejszej doby coraz częściej oglądamy spektakle, w których słowo, kiedyś wszechmocne na scenie, zdolne przy udziale aktora kreować pełnowymiarową rzeczywistość, przestaje być siłą dominującą. Często jest jednym z wielu środków wyrazu traktowanym na równi z innymi, a zdarza się również i tak, że schodzi na plan dalszy lub w ogóle zostaje wyeliminowane. Możemy więc obserwować zjawisko odchodzenia od przedstawień, których podstawową materię stanowi tekst dramatyczny, na rzecz widowisk, będących kombinacją obrazu, dźwięku, rytmu itd. Ta tendencja, istniejącą nie od dziś, ale od jakiegoś czasu coraz mocniej dająca znać o sobie, jest - jak mi się zdaje - wyrazem nieufności współczesnego teatru wobec języka. Wynika z ogólnego przeświadczenia, że słowo się zdewaluowało. Teatr na różne sposoby próbuje sobie z tym radzić. Czasem uciekanie się do innych niż słowo środków wyrazu jest poszukiwaniem dla niego ekwiwalentu, co w efekcie ma przywrócić jego właściwą siłę. Ale w dzisiejszym teatrze dostrzegamy też takie nurty, które celowo rezygnują ze słowa na korzyść np. obrazu, chcąc tym samym w erze telewizji, filmów video i gier komputerowych nadążyć za swoim czasem.
Pod koniec ubiegłego roku w warszawskim Teatrze Studio odbyła się premiera sztuki, która porusza problem kryzysu współczesnego języka. Myślę o "Godzinie, w której nie wiedzieliśmy nic o sobie nawzajem" austriackiego pisarza Petera {#au#716} Handkego{/#}. Jest to utwór wyjątkowy, bo bez słów. Żeby wyjaśnić, dlaczego język mówiony w ogóle zniknął z tego tekstu, trzeba wspomnieć o genezie sztuki. Otóż Handke siedział na jakimś placu i obserwował, co się na nim dzieje. Widział więc zmieniające się w mgnieniu oka obrazy i niektóre z nich postanowił utrwalić w tym utworze. Stanowi on więc próbę zapisu tego, co zobaczył. Akcja "Godziny..." toczy się na placu. A pojawiający się na nim bardzo różni przechodnie, tak jak ci widziani oczyma autora, mijają się w ciszy.
Ale oczywiście nie jest to jedyny powód, dla którego żadna z wielu pojawiających się tu postaci ani razu się nie odzywa. Mówi się o utworach dramatycznych Handkego, że są "operetkami z Wittgensteina". I w tej sztuce widoczny jest wpływ autora "Traktatu logiczno-filozoficznego". Jak wiadomo dzieło to kończy zdanie: O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć. I tak jest chyba z "Godziną..." Przenikające ją milczenie jest wyrazem niewiary autora w siłę języka. Świadczy o tym, że istnieje sfera niewyrażalnego, obszar, gdzie słowa nie mają prawa wstępu. Ale jednocześnie - co paradoksalne - przesuwające się przed naszymi oczyma nieme obrazy uwalniają słowo. Pokazywane na scenie skrawki zdarzeń dopominają się dalszego ciągu. Obecni na przedstawieniu widzowie traktują je jako fragmenty większych opowiadań, które snują w myślach. Każdy dopowiada wyrwane z kontekstu sytuacje po swojemu, inaczej niż pozostali. W ten sposób publiczność bierze udział w tworzeniu tego tekstu. To, czego nie udało się opisać, zaczyna istnieć w wyobraźni zebranego audytorium. Sztuka bez słów okazuje się sztuką o języku, o jego możliwościach zawartych w wyobrażeniach i dzięki wyobrażeniom wyzwalanych - napisała Gitta Honegger w "Dialogu" (1994, nr 9, s. 82) w eseju na temat tej sztuki. Milczenie okazuje się więc sposobem na ocalenie słowa w obrazie. Zbigniewowi Brzozie, reżyserowi przedstawienia nie do końca się to powiodło. Stworzył natomiast efektowne widowisko, choć tekst pozwala na więcej. Mimo to dobrze, że wprowadził ten tak ważny utwór na scenę polskiego teatru repertuarowego.
"Godzina..." wpisuje się w nurt eksperymentów językowych nieczęsto spotykanych na rodzimym gruncie, obecnych natomiast na obszarze niemieckojęzycznym. Stale podejmuje się tu próby poszukiwania nowego języka. Autorzy piszący dla teatru mają świadomość, że język, którym dysponują, nie jest zdolny opisać otaczającej nas rzeczywistości. W konsekwencji starają się też znajdować nowe formy dramatyczne.
Warto wspomnieć, że dwie ostatnie edycje Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego "Kontakt" w Toruniu wygrały właśnie przedstawienia niemieckie będące przykładami podobnych poszukiwań. W 1995 roku pierwszą nagrodę otrzymał spektakl "Chmury. Dom rodzinny" Austriaczki Elfriede Jelinek z Deutsches Schauspielhaus z Hamburga. Ten utwór to hymn prozą, który - mimo zamierzonej nieteatralności - został przeznaczony na scenę. Co więcej jest to collage z cytatów pochodzących z tekstów m.in. Horderlina, Hegla, Heideggera, Fichtego, Kleista i listów Frakcji Czerwonej Armii. Nie ma tu więc struktury dramatycznej ani postaci. Mimo tych przeszkód reżyser Jossie Wieler stworzył świetny spektakl rozliczający się z niemieckimi mitami. Z kolei zdobywcą głównej nagrody ostatniego "Kontaktu" zostało przedstawienie "Załatw Europejczyka" z Volksbuhne am Rosa-Luxemburg-Platz z byłego Berlina Wschodniego, gdzie również nastąpiło rozluźnienie struktury dramatycznej. Główną materię spektaklu stanowiły niemieckie pieśni z różnych okresów. I w zasadzie tylko one były nośnikiem treści. Słowo mówione przybrało tutaj postać szczątkową. Aktorzy wyrzucali z siebie strzępy zdań, nierzadko powtarzając jeszcze po kilka razy to samo. W ten sposób reżyser Christoph Marthaler opisał sytuację Niemców Wschodnich po upadku muru berlińskiego. Chaos w obrębie języka był obrazem świata, w którym przyszło im żyć i w którym nie mogą się odnaleźć.
O kryzysie kultury słowa może też świadczyć rosnąca popularność różnego rodzaju teatrów tańca. Chcę tu wymienić tak ważne zespoły jak Teatr Choreograficzny, działającego w Niemczech Austriaka Johanna Kresnika. Po serii kontrowersyjnych przedstawień, których tematem było chociażby życie Francisa Bacona czy Fryderyka Nietzschego wziął on na warsztat "Króla Leara", "Otella" i "Makbeta". Postanowił więc zatańczyć Szekspira. Może lepiej wyrazić ciałem to, co zapisane w słowach.
Podobny w charakterze jest polski Teatr Ekspresji. Założyciel grupy Wojciech Misiuro, uczeń Henryka Tomaszewskiego, stworzył nowy język z pogranicza baletu, pantomimy i sztuki teatralnej. Jego spektakle są próbą zapisu stanów emocjonalnych dzisiejszego człowieka.
W ten nurt wpisuje się także rosyjski teatr "Derevo" działający obecnie na Zachodzie Europy. Tancerze z tej grupy mają świetne przygotowanie techniczne, wyrastające z tradycji rosyjskiej szkoły baletu. Niechętnie przyznają się jednak do swoich korzeni, skłaniając się w stronę kosmopolityzmu. Z tego też powodu - jak przypuszczam - słowo stopniowo zupełnie znika z ich spektakli. Język okazuje się niejako przeszkodą uniemożliwiającą zdobycie statusu obywateli świata. Natomiast taniec, a zatem mowa ciała jest kodem uniwersalnym, zrozumiałym wszędzie. "Derevo" idzie z duchem czasu, chce sprostać gustom młodej publiczności wychowanej w epoce obrazu, a nie słowa. I co ciekawe, widownia tego teatru składa się głównie z nastolatków, którzy na jego spektaklach reagują tak jak na koncercie rockowym. Trudno się jednak dziwić. Anton Adasiński, założyciel zespołu, był kiedyś członkiem grupy grającej rocka.
Wszystkie te eksperymentalne wydarzenia przywodzą na myśl pytanie o przyszłość teatru. Czy znajdzie się w niej miejsce dla przedstawień opartych na słowie? Trudno to przewidzieć, choć jestem raczej dobrej myśli. Tradycyjny teatr, przez niektórych postrzegany jako anachroniczny, ma jednak bardzo mocno ugruntowaną pozycję i ciężko go jej pozbawić. Trwa niezmiennie na przekór najróżniejszym modom. Tym obowiązującym tylko przez jeden sezon i tym, którym ulegamy na znacznie dłużej.