Zakochani z urojenia
Scena jak na płótnie Chirico malowanym w ataku kolki."Melancholia ulicy", balkon z jedną poprzeczką. Brak tylko cienia dziewczynki popychającej kolo. Za to dziecinna Julia bawi się drążkiem, próbując utrzymać go pionowo na otwartej dłoni. Romeo, sam blady jak lalka łojowa, jego usta zmieściłyby się między liniami poprowadzonymi od skrzydełek nosa. Kocha się w filigranowej pasterce, ale bez pudru w popielatych włosach. Pierwsza rozmowa tych dwojga przebiega w formie sonetu. Nieco później wyznają sobie, a raczej w noc, miłość, co jak marzenia Merkucja jest wylęgłym w chorobliwym mózgu dzieckiem fantazji. Już po kilku minutach ich szkolnej retoryki, chciałoby się błagać: przestańcie, prawicie o niczym! dosyć już tego, Julciu, panno Julciu!
Ale nie, trzeba. Bo niby nieporównane piękno, subtelna liryka, Boże. I jakby tego mało, jeszcze kunszt translatorski na dodatek, a to nie żarty. Więc trzeba. Chyba ze trzy godziny. Wiersz staje się to dworny, to potoczysty, to giętki, to naturalny, brzmi szlachetnym patosem bólu, albo rubasznym bezwstydem. Trzeba znieść wszystko, nawet i gry słów. A choćby się było odpornym na naturalne piękno wiersza, to są nazwiska brzmiące jak przestroga. Nie ma łatwo w nafaszerowanym arcydziełami świecie.
Dziś już nikt nie trzeźwi się solami, kiedy Julia wychyla się niebezpiecznie w ciemność wyobrażonego ogrodu. Jaka szkoda! O ile przyjemniejszym zajęciem są łzy od delektowania się czczym przykładem który wstydliwie tonując kwieciste tyrady, straszy: "prawdziwą poezją". Ale jeżeli zostawia się kwestie w rodzaju: "znamy grunt, na którym spoczywają kochankowie, ale nie znamy podłoża ich śmierci", to dlaczego przerażając ludzi: "głębią poetyckiego obrazu" nie dać im przynajmniej porządnie umeblowanego rodzinnego grobowca, "zewsząd pokrytego szczątkami szkieletów, poczerniałymi kośćmi i czaszkami"? Ale nie, żadnych szkieletów, sama tylko poezja od której cierpnie skóra. Kochankom wysilającym się na drętwe oracje w chwilach najbardziej nie po temu, życzyłoby się innego końca. Sztylet? Trucizna? Czemu by nie mieli umrzeć spokojnie z nudów, po kilku latach wspólnego pożycia. Należy się szczęśliwe zakończenie. Naturalnie już po opuszczeniu kurtyny, oszczędzając nam szóstego aktu.
Bo jeśli chodzi o prawdziwą poezję, to jej pięciu aktów jest aż nadto.
Ale i tak skargi zakochanych łatwiejsze są do zniesienia od przekomarzeń Merkucja, czy żarcików Benvolia.
Skądinąd wiadomo, że gorsza od szekspirowskiego dowcipnego kawalera może być tylko szekspirowska dowcipna dama. Przyprawiają o lekkie wrażenie choroby morskiej.
Tak, o ile tragiczne zejście nieszczęśliwej pary poruszy niewielu, o tyle facecje reszty mogą kompletnie każdego rozstroić.
A na koniec perwersyjny ojciec Laurenty postanawia jeszcze raz pokrótce (!) przypomnieć całą sprawę, sondując jakby wytrzymałość widowni. I chociaż jest ona wielka i bez granic, z ust wielu, po raz pierwszy tego wieczoru wydobywa się pełne nieokiełznanego bólu westchnienie.