Artykuły

A pan skąd jest? Z Witomina?

"Bóg" w reż. Grzegorza Kempinsky'ego w Teatrze Miejskim w Gdyni. Pisze Grażyna Antoniewicz w Polsce Dzienniku Bałtyckim.

Allenowskie poczucie humoru nie działa tylko na umarłych. Można się o tym przekonać, oglądając najnowszy spektakl Teatru Miejskiego w Gdyni - jednoaktówkę Woody'ego Allena "Bóg" w reżyserii i scenografii Grzegorza Kempinsky'ego.

Spektakl zaczyna się dziwnie, jakiś wysoki facet w brązowej marynarce maniakalnie mierzy tyczką scenę. Okazuje się, że jest to pisarz Schizokrates (w tej roli Andrzej Redosz) zastanawiający się jednocześnie nad zakończeniem swojej sztuki. Aktor Kretynik (Bogdan Smagacki - uroczy w złotych bokserkach) podsuwa mu różne pomysły, jaki powinien być finał.

Sprawa jest niezwykle poważna. Schizokrates pragnie bowiem wygrać konkurs na najlepszy dramat antyczny, gdyż - jak wyznaje - "Chcę być nieśmiertelny.

Nie chcę, ot tak, umrzeć i pójść w zapomnienie".

Panowie rozmawiają, rozmawiają, a pomysłu na finał jak nie ma, tak nie ma...

Tymczasem okazuje się, że wszystko jest fikcją; i oni sami, i publiczność, która przyszła do teatru, i coraz to nowe, pojawiające się na scenie dziwne postacie. Przybywa kobieta z siekierą w plecach, w tej roli czarująca i seksowna Beata Buczek- Żarnecka w minispódniczce. Nie zabraknie Chochoła, który uciekł z "Wesela", bo nie ma tam Boga. - Nie ma Boga? - No, może jest, ale jakiś smutny! - tłumaczy słomiany Chochoł, którego gra pełen temperamentu, szalejący po scenie Szymon Sędrowski - wielkie brawa.

Zeus (Maciej Wizner), ojciec wszystkich bogów, nieporadnie zjeżdża na linie z wysokości, czyli balkonu, miotając gromami.

Grzegorz Kempinsky potraktował tekst jako partyturę, dodał własne pomysły i co rusz zaskakuje widzów, żongluje konwencjami, błyska dowcipem.

"Bóg" to zabawa w teatr, w której zacierają się granice między fikcją a rzeczywistością. W tym świecie wszystko może się zdarzyć, nawet złowieszcze, mitologiczne Parki (przecinające nici ludzkiego żywota) przybywają jako amerykańscy turyści. Ten pomysł akurat mnie nie zachwycił.

Nieoczekiwanie widzowie stają się aktorami sztuki, gdy wkracza kolejny pisarz - Lorenzo Miller (Grzegorz Wolf), który tworzy własny scenariusz, rozmawia z publicznością, przydzielając role.

- O, państwo są rozwiedzeni. Po spektaklu pani rzuci męża po raz drugi - oznajmia. - A pan skąd jest? Z Witomina, a pani? Z Rumi. Kiedy umilkną brawa, pan zgwałci tę panią.

Tekst może ulec zmianie, gdyż aktor improwizuje.

Jak to u Allena, nie mogło zabraknąć seksu, który reprezentuje Doris Levine - Kaszubka z Wejherowa, czyli świetna Monika Babicka.

Zapamiętamy też Dorotę Lulkę jako suflerkę - jej niewielka rola to prawdziwa perełeczka. Trudno wymienić wszystkich aktorów, choć powinnam.

Niezapomniany duet stworzyli powolny, nieco zgryźliwy Andrzej Redosz i wciąż gdzieś biegnący, pełen ekspresji Bogdan Smagacki. Świetny zwłaszcza podczas wędrówki do pałacu króla.

Szalony, pełen chaosu i niespodzianek jest ten Allenowski świat. Bawi nas przewrotny pełen absurdu humor człowieka oczarowanego, a jednocześnie rozczarowanego teatrem.

Ta komedia mistrza gatunku jest trudna do wystawienia na scenie. To żonglerka historią literatury i filozofii, kulturowy miszmasz. Niejeden reżyser poległ, próbując się z nią zmierzyć.

Przyznaję, że zabrakło mi momentów refleksji, zatrzymania się w biegu, pewnej Allenowskiej finezji, ale - jak wiadomo - sztuka jest nie dla krytyków, lecz dla publiczności, a ta dała wyraz swojej aprobacie - nie tak częstej przecież - owacją na stojąco.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji