Ludzie i artyści
Każdemu zdarzyło się usiąść w kawiarni przy oknie wychodzącym na plac lub ulicę i obserwować przechodzących ludzi. Czasami obserwowane sytuacje zaczynają się dziwnie rymować, zdarza się, że współbrzmią z muzyką, która gra w kawiarnianym wnętrzu, albo z tym, co nam akurat w duszy gra. Sytuacje codzienne, przypadkowe, pozbawione planu i nieobciążone żadnym nadanym z góry znaczeniem, zaczynają panować na chwilę nad przeznaczeniem naszych myśli. Tadeusz Kantor opowiadał kiedyś, że dla niego ulica właśnie, obserwowana z kawiarnianego okna, jest ulubionym teatrem i daje mu największą i najprawdziwszą wiedzę o miejscu, w którym się znalazł. Kawiarnianego poznania nie da się porównać z wizytą w jakimkolwiek muzeum czy we wszystkich kościołach miasta razem wziętych. Patrząc na ulicę dowiadujemy się wszystkiego, choć nadal tak naprawdę nic nie wiemy o sobie nawzajem.
Sztuka Petera {#au#716} Handke{/#} "Godzina, w której nie wiedzieliśmy nic o sobie nawzajem" składa się z samych didaskaliów precyzyjnie opisujących ruchy i działania postaci na placu miejskim. Handke w rozmowach objaśniał, skąd wziął się pomysł i potrzeba skonstruowania takiej sztuki: "Byłem na placu w Muggi koło Triestu, przez całe popołudnie, w lecie. Było szalenie piękną rzeczą przyglądanie się temu, co się działo. Nagle nadjechał karawan, z domu wyniesiono trumnę i włożono do karawanu, i karawan przejechał z jednej uliczki w drugą. Było to bardzo osobliwe i dookoła zebrało się wielu ludzi. Po pięciu minutach wszystko się rozpłynęło. Ale ktoś, kto widział wszystko, co nastąpiło później, widział oczywiście inaczej". W sztuce w przestrzeni placu musiały pojawić się także postaci mityczne, wydobyte ze zbiorowej pamięci tych, którzy przez plac przechodzą. Jest wśród nich Mojżesz i Abraham podążający złożyć ofiarę z Izaaka, ale pojawia się także baron Munchausen latający nad sceną na armatniej kuli. W ten sposób plac miejski przekształca się w plac ludzki, wielkie laboratorium metafizyki życia codziennego.
Na pierwszy rzut oka sztuka Handkego wydaje się zupełnie nieteatralna. Jak poradzić sobie z brakiem dialogów i monotonią opisanych sytuacji? Jak przez godzinę utrzymać uwagę widza, kazać mu przyglądać się światu pozbawionemu zdarzeń i pozyskać jego cierpliwość, która z czasem pozwoli odczytać mu ukryte znaczenia scenicznej nieoznaczoności? Zbigniew Brzoza zadziwia opanowaniem najskrytszych i najlepiej strzeżonych teatralnych tajemnic. Zamienił sztukę Handkego w monotonię trzymającą widzów w napięciu.
Najpierw widać wymalowaną na kurtynie miejską perspektywę. Nie da się zidentyfikować jej z żadnym istniejącym miastem. Może to być Paryż, ale lepiej przyjąć, że jest to miasto miast, ułomny wizerunek doskonałości, miejskiej przestrzeni idealnej. Potem kurtyna rozsuwa się, ukazując nieduży plac otoczony pobielonymi murami. Świeci ostre słońce. Można by pomyśleć, że jesteśmy gdzieś na południu Włoch, ale na środku balustrada otacza schody prowadzące do podziemia. To pewnie zejście do kolejki podziemnej, właściwej przecież wielkim miastom. Widoczna w głębi placu zachlapana na biało niebieska tablica z nazwą też niewiele pomaga. Gdzie bowiem znajduje się ulica o dziwnej nazwie "Metrykantów"? Szybko zresztą okaże się, że także pora roku nie może zostać określona , panują tu bowiem niejako cztery pory roku naraz. Nie ma też czasu dającego się odnieść do konkretnego momentu historycznego. Czasoprzestrzeń zawisła całkowicie od gry z wyobraźnią widzów.
Początkowo postaci pojawiają się pojedynczo, przemierzając sceniczny plac po przekątnej: wędkarz, śmieciarz, włóczęga, kobieta z wielkim wózkiem pełnym zakupów (nazwałem ją na swój własny użytek "supermarketanką"). Potem zaczyna się chodzenie równoległe, wzdłuż linii sceny: kelnerka, młodzieniec, elegantka, facet. Cały czas gra repetytywna muzyka (świetna, Pawła Mykietyna, szczęśliwie od jakiegoś czasu komponującego dla teatru). Z czasem porządek torów ruchu ulega zaburzeniu i komplikacji. Pojawiają się postaci z różnych epok i konwencji. Coraz ich więcej, ale nikomu nie jest dany długi pobyt na placu. Można najwyżej na chwilę przycupnąć i już trzeba ruszać dalej. Niektóre sekwencje przypominają obrazy Rene Magritte'a. Inne w cyrkowy niemal sposób wymykają się potocznej oczywistości. Wędrująca z tacą zastawioną szklankami kelnerka, za którymś przejściem wykonuje niespodziewanie fikołka, nie upuszczając ani jednej szklanki (wszystkie są do tacy przyklejone). Innego mężczyznę wiatr przegania przez scenę jak zeschły liść. Dźwięk idealnie zsynchronizowany z akcją czasami staje się pierwszą sferą wrażliwości i dominuje nad doznaniami wzrokowymi (dzieje się tak na przykład wtedy, gdy na scenie pojawia się ślepiec). Przypadkowy fragment rzeczywistości zmierza samowładnie do kulminacji. Pojawia się mężczyzna w garniturze, mówca, który jednak nie wygłosi żadnego przemówienia. Będzie tylko niemo poruszał wargami. Spektakl kończy się wejściem postaci pojawiającej się już wcześniej,, Która przypomina kafkowskiego Józefa K. Lekko zgarbiony K. niesie na plecach makietę scenografii placu Metrykantów, pośrodku której widnieje on sam niosący na plecach plac Metrykantów z sobą samym niosącym na plecach...
Zbigniew Brzoza w pięknych dekoracjach Katarzyny Jarnuszkiewicz, z kostiumami Doroty Kołodyńskiej stworzył przedstawienie wybitne, przywracając zdecydowanie wiarę w to, że jednak dorasta w Polsce pokolenie świetnych młodych reżyserów. Podczas "Godziny, w której nie wiedzieliśmy nic o sobie nawzajem" dowiedzieliśmy się bardzo dużo. Nie tylko o sobie nawzajem, ale i o potężnej metafizyce codzienności, czyli wielkiej tajemnicy istnienia. Na pochwałę zasługuje też ogromna dyscyplina całego zespołu aktorskiego. Prosto z widowni wychodzi się do foyer Teatru Studio, gdzie na bokserskim ringu czeka już druga z "Wariacji z poetami", wyreżyserowana przez Jerzego Grzegorzewskiego. To "Francis Bacon czyli Diego Velasquez na fotelu dentystycznym" Tadeusza Różewicza. Tekst pochodzi z tomu "Zawsze fragment" opublikowanego w 1996 roku. Na ringu Mariusz Benoit grający Tadeusza R. i Anna Chodakowska w roli Kiksy, czyli przekornej i lubieżnej muzy i infantki, pozującej Velasquezowi w wyuzdanej krynolinie. Z placu pełnego zwykłych ludzi przechodzimy na ring, na którym zmagają się artyści.
Różewicz w swoim poemacie po raz kolejny rozlicza się z własną obsesją mięsności. Mistrzem mięsności jest właśnie Bacon ("Bacon osiągnął transformację ukrzyżowanej osoby w wiszące martwe mięso"), którego Różewicz tropi, odbywając artystyczną odyseję trochę na wzór bohatera "Ulissesa". Grzegorzewski przerysował tekst Różewicza, zmieniając egzystencjalną ponurość poematu w egzystencjalną operetę. Wszystkie postaci tej sztuki są bowiem przede wszystkim dekadenckimi artystami, podejrzanymi szmirusami lubującymi się w pustych eksperymentach formalnych. Ring bokserski jest w gruncie rzeczy kawiarnią artystyczną, bardzo śmieszną i doskonale upozowaną. Tu nic nie dzieje się naprawdę. Nawet bokser, wpadający co chwila na ring by boksować wszystkich, włącznie z papieżem Innocentym (tym samym, którego malował Bacon, za Velasquezem) jest lekkim żartem. Choć oczywiście, można powiedzieć, że to chamska kultura masowa ze swoim najnowszym idolem-bokserem, wdarła się w kruchy świat artystów. Myślę jednak, że przedstawienie Grzegorzewskiego jest przede wszystkim żartem, wariacją z poetą, grą mistrza z mistrzem, może trochę nierówną, bo przecież ostatnie słowo należy w tym wypadku do reżysera spektaklu, a nie autora tekstu. Trzeba przyznać zresztą, że tekst zostaje poddany ciężkiej próbie wytrzymałości. Myślę nawet, że teatr Grzegorzewskiego okazał się dla niego ratunkiem i szansą na ucieczkę przed nieszczerym patosem. . Dwie "Wariacje z poetami" to dwie godziny teatralnej nadziei i głębokiej teatralnej radości. Kolejna wariacja już w przygotowaniu: "Samoobrona" i "Koniec pół świni" Helmuta Kajzara.