Arbuzy i śmierć
Z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych pamiętam niewiele. Dwie największe artystyczne manifestacje końca komunizmu to dla mnie telewizyjne wystąpienie Joanny Szczepkowskiej i zielony numer "Literatury na świecie" z utworami Charmsa, Olejnikowa i Wwiedeńskiego. Teksty literatów z leningradzkiej grupy Oberiu były prawdziwym objawieniem, przy którym niewiele znaczyły polskie, kamuflażowe, sposoby na oszukiwanie cenzury. To była prawdziwa prowokacja, odważna kpina, demaskacja obowiązującego języka i sposobów myślenia za pomocą niezwykłych środków. Oberiuci żonglowali językiem, jego zastygłymi sensami. Pomimo powszechnego, choć spóźnionego zachwytu ich działalnością, ta twórczość długo pozostawała w Polsce bez echa. Do zapomnianego wydania "Literatury" sięgnął Arkadiusz Jakubik z warszawskiego teatru Rampa. Przedstawienie "Krótkie jest życie, krótkie... czyli kabaret Oberiutów" mogła obejrzała publiczność Przeglądu Piosenki Aktorskiej.
"Przeczytać uważnie i zachować!!! Ostrzeżenie numer jeden. (...) Oberiuci to bardzo niebezpieczny element! Trzeba na nich uważać, bo nie przebierają w... środkach. To wszy na kołnierzu ludu pracującego. Uważajcie!!! Mówimy do was w imieniu władzy." Takie ulotki rozdawali widzom przed wejściem na do wrocławskiego Teatru Lalek dwaj bliźniaczy muskularni mężczyźni o wyglądzie komandosów. Potem nas policzyli. Nie wszystkich - zdawali się wybierać ludzi z tłumu. Wpuścili do środka parę - kobietę i mężczyznę. Reszta miała czekać. Zza zamkniętych drzwi rozległy się strzały i krzyki. Wyniesiono nosze przykryte białym prześcieradłem, z których po chwili ze śmiechem zerwała się mała dziewczynka. Dopiero wtedy drzwi na widownię stanęły otworem. Jeszcze tylko informacje o naszych obowiązkach, zakazach i nakazach: "zakazuje się pozostawiania w rzędach brudnej bielizny.
Ogryzki i ekskrementy widzowie zabierają ze sobą do domu. Widz bez biletu jest widzem nieważnym. Przejawy wolnomyślicielstwa są bardzo źle widziane" i wreszcie "teatr nie odpowiada za ekscesy oberiutów". Potem jest bardzo śmieszno, trochę straszno. Bawi absurdalny humor w wykonaniu tytułowych Oberiutów - Daniela Iwanowicza, Aleksandra Iwanycza i Elżbiety Karaluchowny. W tych rolach Wojciech Paszkowski, Mieczysław Morański i Agnieszka Matysiak (rewelacja - od dawna żadna kobieta nie ujawniła tak wybitnego kabaretowego talentu). Scenariusz został wzbogacony inwencją reżysera. Jego wstawki, jak tekst Poety "Dzień dobry, jestem poetą, nam strzelać nie kazano" znakomicie wpisują się w konwencję spektaklu. Mamy tu intelektualistów, Cygankę, chłopów, sztandary, występy Saszy Kornatjewa prezentującego nagi tors, lekarzy, siostrę zakonną, "umarlaków", świetne piosenki. Ten festiwal radosnej, nieskrępowanej i absurdalnej twórczości przerywają występy komandosów, którzy witali nas przy wejściu na widownię. Uosabiają oni radzieckich proletariuszy i domagają aresztowania Oberiutów.
Charms i Wwiedeński zginęli w radzieckich więzieniach jako więźniowie polityczni. Ten pierwszy trafił tam za "dywersję ideologiczną w literaturze dziecięcej", którą szerzył współpracując z dziecięcymi pisemkami. Jakubik włączył do spektaklu napisane przez siebie listy Charmsa do Wwiedeńskiego. "Objadam się tu ciągle arbuzami. Są niebywale słodkie. Dowiedziałem się właśnie, że skazano mnie na karę śmierci" - właśnie to zderzenie z ducha oberiuckiego humoru sprawia, że wybuch śmiechu sprowokowany przedstawioną zaledwie chwilę temu scenką zastyga w gardle.
Jakubik stworzył spektakl perfekcyjnie dopracowany pod względem scenografii, muzycznej oprawy, choreografii, który jednocześnie nic nie traci z ducha żywej, spontanicznej zgrywy.