Artykuły

Lepkość i wiara

"Woyzeck" w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze im. Bogusławskiego w Kaliszu. W Przekroju rozmawiają Jacek Sieradzki i Łukasz Drewniak.

Jacek Sieradzki: Popatrz, napisany przed 170 laty przez dwudziestoparoletniego romanryka dramat o prowincjonalnym fryzjerze mordującym kochankę, gdy przekroczyła granicę skurwienia, którą spokojnie przedtem przekroczyło całe miasteczko, wciąż fascynuje teatr! Ale znać już na sztuce podeszły wiek: realia się patynują i oddalają na bezpieczny dystans. Na szczęście powstały w ostatnich latach nowe przekłady, a inscenizatorzy hurtem zaczęli przenosić akcję do współczesności. Dwa sezony temu Iwona Kempa w Toruniu umieściła opowieść Büchnera w pejzażu polskiej bezrobotnej prowincji z niemrawym życiem wokół przystanku PKS-u na rynku i kanciapy z piwem. Powstało udane przedstawienie, czego nie da się, niestety, powiedzieć o "Woyzecku" Grażyny Kani z wrocławskiego Polskiego, plastykowo-neonowym, laboratoryjnie wyabstrahowanym i emocjonalnie pustym. Kleczewska poszła chyba najdalej w zestrajaniu sztuki ze współczesnością.

Łukasz Drewniak: Wygląda to tak: scena jest podzielona na pół. Maria pracuje w sklepie z sukniami ślubnymi, Franek Woyzeck ma zakład fryzjerski. Niedawno urodziło im się dziecko. Oboje do tego związku nie dorośli. Wina Marii: pożądanie. Pójdzie z każdym, który jest bardziej męski niż Franek. Bo czemu nie? Wina Woyzecka: utrata godności. Franek oddaje się mężczyznom za pieniądze, żeby zdobyć forsę dla swojej kobiety i dziecka. Bo czemu nie?

J.S.: Właśnie te upokorzenia i odczłowieczenia są obiektem "odświeżających" zabiegów inscenizatorki, ważniejszym niż nowe dekoracje! Miejsce Tamburmajora, dobosza z orkiestry, który na zabawie uwodził Marię kogucim mundurem, zajmuje napakowany łysoń...

Ł.D.: ...chyba łysol?

J.S.: W naszych czasach mówiło się łysoń. No więc zamiast Tamburmajora jest łysoń w otoczeniu rechoczących kumpli, klejący się do dziewczyny chamsko i bezceremonialnie. A ta niby ulega przemocy, ale bardziej bezmyślnemu przyzwoleniu rządzącemu tym światkiem, moralnej apatii pozwalającej w miarę miękko dryfować po brudnych wodach.

Ł.D.: Bo w świecie pełnym zła i nieprawości, gdzie o moralności naucza burmistrz transwestyta (zaskakujący, na pozór tylko jowialny Jacek Jackowicz), bardzo trudno pozostać dobrym i czystym. Wszystko spsiało, nawet pokusy są byle jakie. Kleczewska pokazuje nasze małe moralne kompromisy, naszą niewiarę w miłość, życie bez religijnej sankcji. Bóg, który mógłby coś ocalić, pozostaje w ukryciu i zapomnieniu. Jak barokowy ołtarz w głębi scen}-, przez prawie cały spektakl zasłonięty siatką z żarówek studia telewizyjnego albo stolikami z pubu. Czy to wina Marii i Woyzecka, że się odsunęli od Boga? Czy może to on jest winny, bo mówi zbyt cicho, rozgrzesza z pomocą telewizji? Komu i w co wierzyć?

J.S.: Tak, to nie jest miłe przedstawienie. Nie wychodzi się zeń jak po błogim spełnieniu obowiązku kulturalnego. Raczej otrząsając się z obrzydzeniem - nie na robotę realizatorów, ale na świat tam przedstawiony.

Ł.D.: "Woyzeck" może być opowieścią o miłości, zdradzie i zemście. O bestialskim morderstwie wreszcie. Jest także zapisem szaleństwa i nawet relacją z eksperymentów na ludzkiej fizjologii i psychice. Reżyser, który pragnie zmierzyć się z tym genialnym tekstem, musi mieć nie tylko odwagę (pamiętajmy, że inscenizowali go przecież i Herzog. i Swinarski, Wilson, i Schilling...), ale i niezachwianą wiarę: "Ja to zrobię o czymś innym!". Maja Kleczewska wierzy. Rozgrzebuje i drąży sztukę Buchnera, znajdując w niej historię "świętej" rodziny, która zgrzeszyła. Opowiada o grzechu, który połączył dwoje zwykłych młodych ludzi, a potem ich unicestwił.

J.S.: To jest lepki świat, pełen obrzydliwości przykrytych świecidełkami. Świat bezmyślnej chuci wyniesionej na ołtarze, w którym - jak w bajce o zagubionym dziecku opowiadanej bękartowi Marii przez babcię - nie ma słońca, księżyca, gwiazd i ziemi, tylko bezradny płacz na rozstajach dróg.

Ł.D.: "Woyzeck" to największy w ostatnich czasach sukces artystyczny kaliskiego teatru. Jak niedawna wałbrzyska "Córka Fizdejki" Klaty objedzie pewnie wszystkie festiwale w kraju. To także zasługa aktorów...

J.S.: Sebastian Pawiak bardzo oszczędnie, bez sentymentów i mistycyzmów, kreśli sylwetkę prostodusznego fryzjera doprowadzonego do ostateczności. Kleczewska zaś funduje i jemu, i jego cielątku ofiarnemu (bezwolnej Marii równie powściągliwie zagranej przez Agnieszkę Kubies) pożegnalne chwile na rajskiej łące, a później rytualny mord w jeziorze rozlanym u stóp kościelnego ołtarza.

Ł.D.: Zapamiętajmy też role Szymona Mysłakowskiego (nieistniejący w planie realnym Doktor, gejowskie alter ego Woyzecka) i Marka Sitarskiego (Andrzej, kumpel Franka z zakładu).

J.S.: Wszystko pięknie, ale czy do tego potrzebny był jeszcze Doktor transwestyta albo głupi Karol onanizujący się na widok kobiety? Wychodzi to na chęć epatowania obscenami, choć od strony logiki wszystko się kupy trzyma. Trochę zbyt operowy jest finał, kolorowo-obrazkowy i śliczny. Może jednak, gdyby nie on, lepkość stałaby się nieznośna do mdłości? A, i jeszcze jedno. Woyzeck nie popełnia samobójstwa, jak chciał Büchner. Podnosi głowę i mówi może do kamery konfesjonału, a może do publiczności: "Jestem mordercą". Wyją syreny, funkcjonariusze odgradzają miejsce zbrodni kolorową taśmą -jak w telewizyjnym reportażu. Światek toczy się dalej, żadna ofiara go nie zbawi.

Ł.D.: Kleczewska potwierdza, że robi najbardziej męski i okrutny w przesłaniu teatr ze wszystkich reżyserów młodego pokolenia. Ale niech i ja trochę ponarzekam. Zezłościło mnie parę rozwiązań zbyt łatwych: choćby Tamburmajor jako dresiarz uwodzący Marię. Lekko kłuły w oczy wizualne echa z teatru Warlikowskiego. Jarzyny, Klaty. A i to, że estetyka "Woyzecka" jest nieco za blisko poprzedniej realizacji reżyserki - słynego już "Makbeta" z Opola. Ta sama metoda parafrazy tekstu, dopisywanie całych scen, dialogów, przenoszenie sztuki w polskie realia. W efekcie ma się wrażenie, że skądeś już ten sceniczny świat znamy. Martwię się, że jeśli powstanie trzeci spektakl w tej manierze (na przykład planowany w Krakowie "Sen nocy letniej"), będzie nieznośnie przewidywalny.

Alvis Hermanis, wybitny reżyser łotewski młodego pokolenia, mawia, że boi się tylko jednego: żeby nie zacząć się powtarzać. Co daję Mai Kleczewskiej pod rozwagę, bo bardzo w nią wierzę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji