Artykuły

Kurier Warszawski

Warszawski Teatr Polski ma już 85 lat! Bodaj tylko Waldorff jest od niego starszy, ale i On nie pamięta inauguracyjnej premiery, jako że miał wówczas zaledwie trzy lata i wieczorami jeszcze nie wychodził z domu. Ja zatem przypomnę, że dano wówczas "Irydiona" Krasińskiego w reżyserii samego twórcy teatru i dyrektora, Arnolda Szyfmana, który zresztą później bardzo rzadko już parał się reżyserią, poświęcając się głównie kierowaniu swą ukochaną sceną. A prowadzić samemu prywatny teatr, w dodatku teatr na znakomitym poziomie - to był ewenement na skalę europejską! Chyliły się ku upadkom sceny miejskie i państwowe, a jego teatr trwał; dyrekcyjną działalność Szyfmana przerywały jedynie wojny - pierwsza i druga - no, a potem, już całkiem zdecydowanie, przerwała PRL. I to dwukrotnie: najpierw w roku 1940, kiedy to minister Sokorski robił socrealistyczną "rewolucję kulturalną", a potem, gdy w 1955 przywrócono Szyfmanowi dyrekcję na fali przedpaździernikowej odwilży, po dwóch sezonach znów odsunięto go na boczny tor. W tych dwu sezonach zdążył jednak wystawić pierwsze w PRL Mickiewiczowskie "Dziady".

Zasługi teatru Szyfmana dla kultury polskiej są niepodważalne - słusznie też, Teatr Polski jako jedyny w kraju, zawsze do swego logo dodaje informację, przez kogo został założony. I słusznie - z Szyfmana może być dumnym.

Przeżywał później jednak ten teatr swoje upadki i wzloty (niestety, te raczej rzadziej), obecnie dyrektoruje w nim Andrzej Łapicki. Będąc znawcą i miłośnikiem Fredry, pragnie z Teatru Polskiego uczynić Dom Fredry, na kształt Domu Moliera, jak mawia się o paryskiej Comedie Francaise. Swoją, niedługą jeszcze dyrekcję zaznaczył już trzema Fredrowskimi premierami: po "Dożywociu" i "Mężu i żonie" wystawił teraz "Zemstę" w swojej reżyserii, i myślę, że z tych trzech jego inscenizacji właśnie ta jest najbardziej udana: obejrzeliśmy zgrabne, doskonale poprowadzone i świetnie zagrane przedstawienie. Tradycyjne, to prawda, za to skupione na słowie, pełne troski o to, by mówiono Fredrowski wiersz tak jak go trzeba mówić i aby nic, lub przynajmniej prawie nic, z cudownego, najpiękniejszego w polskim komediopisarstwie dialogu nie ginęło w inscenizacyjnych łamańcach i niedbałej dykcji.

Jak każdy Polak w - powiedzmy łagodnie - średnim wieku, napatrzyłem się już na rozmaite "Zemsty" i rozmaitych aktorów. Widywałem sporo Cześników - od Kurnakowicza po Świderskiego, sporo Rejentów - od Kazimierza Opalińskiego po Gustawa Holoubka, Dyndalskich - od Solskiego po Opanię, no i sporo Papkinów: Jerzego Leszczyńskiego, Woszczerowicza, Gołasa, Pszoniaka, Łomnickiego... Nie można jednak ulegać zbyt łatwej pokusie porównań, zwłaszcza że czas często odmienia właściwe doznania, trzeba po prostu odbierać wrażenia na gorąco, w oderwaniu od złudnych niekiedy wspomnień.

Tak też patrzyłem na tę nową "Zemstę" i - co zobaczyłem? Obecna obsada ma co najmniej jedną rolę prawdziwie wybitną, na pewno godną odnotowania we fredrowskich kronikach: to Rejent Ignacego Gogolewskiego. Świetnie zarysowana postać, znakomicie mówiony wiersz, nieskazitelna dykcja, idealne modulowanie głosu... Po pamiętnym Twardoszu w "Dożywociu" to już druga w ostatnich latach znakomita fredrowska rola Gogolewskiego. Pełną uroku i wdzięku, bardzo atrakcyjną Podstoliną jest Grażyna Barszczewska - to również jedna z jej najlepszych ról w ostatnim okresie, bardzo dobrym Papkinem (choć niepotrzebnie przesadnie szarżującym w piosence o kocie) jest Damian Damięcki, a stonowanym, pełnym dystansu do otaczających go afer, wybornym Dyndalskim - Wiesław Michnikowski. Sądzę natomiast, że obsadową pomyłką było powierzenie roli Cześnika Danielowi Olbrychskiemu. Widać, że mimo najlepszych chęci nie czuje się dobrze ani w komedii, ani we Fredrowskim wierszu.

"Zemstę" wystawił Teatr Polski na swoje 85-lecie. Na premierze bardzo było uroczyście i sympatycznie... podobno. Podobno, bo nie mogłem, niestety, być na jubileuszowej gali, jako że tego wieczora wręczałem Superwiktory gwiazdom telewizji. Tam zresztą też było uroczyście i sympatycznie, zwłaszcza że wśród tych, którzy otrzymali złocone statuetki (takie polskie Oscary - jak przyjęło się je określać), znalazło się paru moich faworytów, których jako członek kapituły również ja typowałem. Choćby Iwona Schymalla - wybrana przez publiczność (i przeze mnie; uosobienie kultury i czaru osobistego), choćby Krystyna Czubówna (już chyba po raz trzeci zasłużenie odbierająca Wiktora) czy Wojciech Młynarski (nareszcie! Należało mu się to już dawno!)...

A w ogóle, to sądzę, że nasza tv, cokolwiek by o niej mówić, wylansowała na swych ekranach parę osobowości z prawdziwego zdarzenia; indywidualności, które widzowie cenią, lubią, do których mają zaufanie.

Co do mnie natomiast, to zaufanie mam przede wszystkim do sprawdzonych dzieł i sprawdzonych nazwisk, dlatego też bez obaw poszedłem do Teatru Narodowego na "Semiramidę". I nie żałowałem.

Teatr Narodowy przeżywa kolejny "kryzys gabinetowy". Nowa pani minister kultury, Joanna Wnuk-Nazarowa, zdecydowała o rozdzieleniu scen opery i dramatu, czyli tego, co z inicjatywy ministra Dejmka żmudnie przez parę lat usiłowano połączyć. W związku z tymi zmianami zawieszony został dyrektor generalny całości, Janusz Pietkiewicz, a jego funkcję przejął doskonale z Narodową sceną obznajomiony dyrektor Jerzy Bojar, który ma się tym rozdziałem zająć. Na razie jednak realizowane są jeszcze plany dawnej dyrekcji: na scenie dramatycznej wystawiono "Saragossę" Tadeusza Bradeckiego (o czym w następnym Kurierze), a na operowej - "Semiramidę" Gioacchina Rossiniego.

"Semiramida", której premiera odbyła się w Wenecji 175 lat temu, była ostatnim dziełem Rossiniego napisanym w ojczyźnie (przed wyjazdem do Paryża) i... ostatnią deską ratunku, po klęsce - zwłaszcza finansowej! - jaką wcześniej poniosło wznowienie jego opery "Mahomet II". Na szczęście "Semiramida" osiągnęła spory sukces; nie od razu co prawda, bo była na to zbyt długa, lecz gdy tylko Rossini zdecydował się na skróty, przyjmowano ją już owacyjnie. Wprawdzie libretto, oparte na tragedii Woltera stanowiącej - zdaniem niektórych - poplątanie mitu Orestesa z tragedią Hamleta, nie jest ani logiczne, ani przejrzyste, ale nie libretto jest tu ważne, lecz partytura dająca wspaniałe pole do popisu dwóm solistkom: sopranowi i altowi. Aby się jednak w tej operze istotnie popisać, głosy trzeba mieć wspaniałe, stąd też "Semiramida" nieczęsto trafia na sceny.

W ostatnich dziesięcioleciach do legendy przeszła rewelacyjna para: Marilyn Horne (Arsace) i Joan Sutherland (Semiramida), w Polsce natomiast operę wystawiono przed paru laty w Poznaniu, z Ewą Podleś i Agnieszką Kurowską. Poznański spektakl zszedł jednak niespodziewanie szybko z afisza, natomiast teraz poproszono obie świetne śpiewaczki, aby powtórzyły swe kreacje w Warszawie.

Zapowiadane wcześniej "inscenizowane wykonanie koncertowe", przemieniono tanim kosztem w normalny spektakl operowy. Niewielką, ale ze smakiem ukształtowaną, funkcjonalną scenografię zbudowano z elementów dekoracji do "Nabucca" bodajże, kostiumy dobrano również z teatralnych magazynów, o pewne sugestie inscenizacyjno-reżyserskie poproszono choreografa, Emila Wesołowskiego, operowano odpowiednio światłami... Wyszło to skromnie, rzecz jasna, niemniej - jak się to mówi - gustownie. I wystarczy. Przynajmniej jeśli idzie o mnie. Nareszcie bowiem nie byłem w operze przytłoczony nadmiarem inwencji inscenizatora i rozmachem scenografii utrudniającej życie śpiewakom, a w konsekwencji i słuchaczom, do których z trudem docierały głosy wydobywane gdzieś z dalekich zakamarków gigantycznej sceny. Nareszcie mogłem spokojnie wysłuchać bardzo pięknej muzyki w bardzo pięknym wykonaniu.

Oczywiście, orkiestra przygotowana przez Grzegorza Nowaka mogłaby grać dokładniej i sprawniej, oczywiście - w partii Assura, tak ważnej dla przebiegu akcji, można by może obsadzić barytona z prawdziwego zdarzenia, ale przecież "Semiramida" to przede wszystkim pojedynek dwu głosów kobiecych, a te stanęły na wysokości zadania. A może nawet nieco powyżej!

Ewa Podleś - wiadomo. Nasza wielka gwiazda, obdarzona głosem niebywale pięknym, o barwie jakiej próżno by szukać na najbardziej prestiżowych scenach świata, śpiewająca z idealnym wyczuciem stylu, stwarzająca na scenie wyrazistą, wywierającą mocne wrażenie postać. Nad podziw doskonałą partnerkę znalazła Podleś w osobie Agnieszki Kurowskiej śpiewającej partię tytułową. Solistka Warszawskiej Opery Kameralnej bodaj debiutowała dopiero w Teatrze Narodowym, udowadniając, że i na tak wielkiej, trudnej dla śpiewaków scenie potrafi się świetnie odnaleźć. Wyspecjalizowana w partiach belcanta zachwycała pięknym frazowaniem i brawurą koloratury, idealnie współpracowała z Podleś w efektownych duetach. Dawno, bardzo dawno nie słyszeliśmy w Warszawie dwu śpiewaczek tej klasy w jednym spektaklu, na jednym wieczorze.

Z mężczyzn oklaski zbierał przede wszystkim Leszek Świdziński w partii króla Hindusów, Idrena; jako arcykapłana, z satysfakcją słuchaliśmy Mieczysława Miluna. W sumie zatem był to wieczór wielkich, pięknych przeżyć; szkoda, że i w Warszawie "Semiramida" zaledwie po dwu entuzjastycznie przyjętych spektaklach zeszła z afisza - głównie ze względu na zagraniczne zobowiązania Ewy Podleś. Miejmy jednak nadzieję, że gdy pani Ewa znajdzie jakieś wolne terminy, to będzie można jej jeszcze w "Semiramidzie" posłuchać. Partia Arsace jest przecież jakby specjalnie dla niej, przez Rossiniego, pisana...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji