Makbet sztabowy
Łoskot nadlatujących helikopterów, migocące ekrany monitorów, sztabowcy zakazujący Makbetowi kontynuowania operacji, język ogólnowojskowy, dryl i nieposzanowanie dowództwa, dzięki któremu Makbet awansuje. To wprawdzie pewna sprzeczność, ale jak to na wojnie - liczy się odwaga i Makbet zostaje wyniesiony na dowódcę strefy przez gen. Dunkana po brawurowej operacji opanowania kryjówki islamskiego terrorysty, w której ukazuje mu się wiedźma w czadorze, wróżąca wielką karierę. Tak brawurowo rozpoczyna się ten "Makbet: 2007" w reżyserii Grzegorza Jarzyny, grany w starej hali warszawskich zakładów im. Waryńskiego. Ogromne wnętrze przypomina halę zdjęciową, a sama akcja plan filmowy, ale poza pomysłem wyjścia w "teren" i próbą oswojenia nietypowej przestrzeni pomysł rozmywa się w serii efektów - huków, rozbłysków, gonitw, obmywania pokrwawionych murów wodą ze szlauchu i szamotaniny. Ofiarą tych zabiegów pada Szekspir, z którego wypreparowanej tragedii niewiele zostało poza nieprzekonująco opowiedzianym głównym wątkiem wzlotu i upadku Makbeta. Wszystkie dodatkowe okoliczności, które stanowią twarde jądro sztuki: koszty psychiczne, jakie przychodzi Makbetowi ponieść, jego wewnętrzne rozdwojenie, lęki i przerażenie zbrodnią, giną w ciemnościach hali fabrycznej. Szkoda, bo szlachetna wymowa antywojenna spektaklu utonęła w zewnętrznych efektach, niekoniecznie najtrafniej dobranych, skoro młoda publiczność chichocze, obserwując najkrwawsze sceny, nieodparcie, choć bezwiednie śmieszne. Jak widać, nie pomogło "Makbetowi" przeniesienie Szkocji do Iraku.
Na zdjęciu: scena z przedstawienia.