Artykuły

Czasem bywam rewolucjonistą

- Teatr, który mnie interesuje, nie ma ambicji zastępowania prasy, telewizji, radia, lekarzy czy naukowców. Oni zrobią to lepiej. Może pan to nazwać konserwatyzmem - mówi ANDRZEJ SEWERYN.

Roman Pawłowski: Dlaczego dał Pan swemu najmłodszemu synowi na imię Maksymilian?

Andrzej Seweryn [na zdjęciu]: (śmiech) Nikogo nie chcieliśmy uczcić! Mojej żonie i mnie po prostu bardzo podobało się to imię.

A nie miało to związku z postacią Maksymiliana Robespierre'a, którego zagrał Pan w filmie "Rewolucja francuska"?

- (śmiech) Rzeczywiście, pracowałem wtedy na planie filmowym. W dniu urodzin mojego syna jako Robespierre wygłaszałem przemówienie na posiedzeniu Stanów Generalnych. Ale to było bez znaczenia. Są zresztą inni nosiciele tego imienia, być może ważniejsi, jak święty Maksymos, wielbiony w kraju mojej żony - w Libanie, jest też cesarz, jest święty Maksymilian Kolbe.

Pytam dlatego, że w historii imienia Pańskiego syna splatają się wartości, które stworzyły Francję, z jednej strony idee rewolucyjne: wolność, równość, braterstwo, a z drugiej - chrześcijaństwo z dekalogiem. Czy przez 25 lat, które Pan spędził we Francji, poczuł Pan na własnej skórze zderzenie tych dwóch układów odniesienia?

- Opowiem panu pewną historię. W paryskim Konserwatorium, gdzie prowadzę zajęcia z aktorstwa, poprosiłem kiedyś studentów o zrobienie scen w wymyślonym języku. Ktoś zagrał babcię podczas bombardowania w Sarajewie, ktoś inny Sarę, która dziękuje Bogu za to, że dał jej potomka. Jeden z uczniów pokazał następującą scenę: stół, za stołem człowiek, obok niego dwanaście osób. Jeszcze nie domyślałem się, o co chodzi, ale widzę, że zaczyna dzielić chleb i rozlewać wino.

No to się chyba Pan ucieszył?

- I to jak! Ja, katolik, Polak i papista, już chcę powiedzieć: kochany, bardzo ładnie, że wreszcie wracasz do Ewangelii. Nagle cięcie, ciemność, po chwili zapala się światło: wszyscy pijani, jeden rzyga, drugi sika, trzeci robi kupę, "Judasz" liczy pieniądze, a "Chrystus" zasypia.

I jak Pan zareagował?

- Byłem wstrząśnięty. Zaczynam dyskusję z nim, pytam: "Czy masz coś świętego w życiu?". Odpowiada, że tak, ale nie powie co. Ja na to, że dla mnie świętością jest Chrystus. Na to student pyta, czy mnie uraził. "Nie mogłeś mnie urazić, bo mam wystarczającą tarczę, żeby się obronić" - odpowiadam. On na to, że w takim razie pokaże drugą wersję. Proszę bardzo, mówię zadowolony, że pod wpływem tak wspaniałego pedagoga jak ja uczeń dokona przełomu. Scena się zaczyna tak samo, czyli Ostatnia Wieczerza, potem znów cięcie i taki obraz: "Chrystus" pijany podchodzi do "Judasza", wyjmuje mu złoto z rąk i wyrzuca, wraca za stół, zdejmuje majtki i każe "Judaszowi" ze sobą spółkować! I co pan na to, panie redaktorze!

Takie są konsekwencje wolności, którą wywalczył między innymi imiennik Pańskiego syna.

- Zapomina pan chyba o wielu setkach trupów, które były dziełem Robespierre'a! Mówmy jednak o moim studencie. Czy wolność ma polegać na braku odpowiedzialności? Wolność, równość, braterstwo to są przecież hasła, które nas wszystkich do czegoś zobowiązują! Ale to nie koniec. Pytam go, skąd taki pomysł, a on, że nie może istnieć dobro bez zła. "Bo Chrystus chciał iść do końca" - no, głupoty. Zadałem więc pytanie: Czy artyście wszystko wolno? Młodzież na to, że tak, oczywiście! Padło nawet takie zdanie: "Jeżeli ktoś chce zabić, niech zabija".

Ma Pan strasznie radykalnych studentów. W Warszawie pewnie zapytaliby, jak się dostać do telenoweli.

- Oni są radykalni tylko w słowach.

A jaka jest Pańska odpowiedź? Czy artyście wszystko wolno?

- Nie. Żyjemy we Francji, w demokratycznym państwie, ale nawet tutaj pewne działania ograniczające wolność innych nie są akceptowane przez społeczeństwo, i kropka. Jest taki kabaret polityczny we francuskiej telewizji Canal Plus, nazywa się "Les Guignols". Ostatnio, kpiąc z przeszłości Ojca Świętego Benedykta XVI, który w wieku około 10 lat był w Hitlerjugend, pokazano kukłę papieża, który nosi imię Adolf II i żegna się: "W imię Ojca, Syna i Trzeciej Rzeszy". W związku z tym Konferencja Episkopatu Francuskiego wystosowała pismo do Canal Plus i po raz pierwszy prywatna telewizja przyznała się, że to było niestosowne, i przeprosiła. Ale nazajutrz w "Le Monde" ukazał się artykuł o czym? O ograniczaniu wolności.

Może jednak na tym polega debata w demokratycznym kraju, że wolno także głosić kontrowersyjne poglądy.

- Oskarżać kogoś o to, że w wieku lat 10 był członkiem Hitlerjugend?!

Demokracja we Francji jest zbyt często pojmowana jako system zdobyty przez przodków, który odziedziczyliśmy w spadku. Nie musimy o niego walczyć, nie musimy go budować, strzec ani doskonalić. A jeżeli już strzeżemy, to tak jak w referendum konstytucyjnym: ci, którzy zagłosowali "nie", chcieli strzec swojego podwórka, swojej bagietki, a zapomnieli o wielkiej misji, którą sobie wymyśliła rewolucja francuska, a o której czytamy od dawna w Ewangeliach, jak to zauważył Słowacki. Zapomnieli, że tymi wartościami - braterstwem, wolnością, równością - trzeba obdarować innych.

Czy nie sądzi Pan jednak, że cenzura wyrządziłaby więcej szkody niż te bluźnierstwa, które same się kompromitują?

- Sądzę.

W Polsce wielu wybitnych artystów brało w obronę Dorotę Nieznalską, która umieściła wizerunek męskich genitaliów na krzyżu, ale bronili jej nie ze względu na jakość pracy, lecz w imię prawa do swobodnej wypowiedzi artystycznej, choćby miała naruszać świętości.

- Stańczyk nie jest jakimś szaleńcem, integrystą, a mówił: "...ale Świętości nie szargać, bo to trza, żeby święte były, ale Świętości nie szargać: to boli". Prof. Leszek Kołakowski powiedział kiedyś, że lepiej nie zabraniać, bo to może przynieść gorsze efekty. Z drugiej strony Zbigniew Herbert, mówiąc o moralności w systemie totalitarnym, wprowadza pojęcie "kwestia smaku".

Kto miałby zatem decydować, co jest w zgodzie z dobrym smakiem, a co go narusza?

- Odpowiem nie wprost: nie zapominajmy o takich tekstach, jak "List do artystów" Jana Pawła II lub "Promethidion" Norwida. A potem dokonujmy wyborów zgodnie z naszym sumieniem.

Czy nie jest jednak tak, że teatr z definicji jest przestrzenią wolności, w której prawa obowiązujące na co dzień zostają zawieszone?

- A to dlaczego?

Bo nic w teatrze nie dzieje się naprawdę. Bluźnierstwa, zabijanie, gwałty, akty seksualne są na scenie fikcją.

- Pan chyba żartuje! Teatr jest prawdą. W latach 60. aktorzy Living Theatre naprawdę kopulowali i sikali na scenie. W zeszłym roku na festiwalu Dialog we Wrocławiu pokazano spektakl z Brazylii, w którym miał miejsce akt seksualny na żywo.

To są jednak wyjątki. Zresztą teatry mają obowiązek uprzedzać o drastycznych scenach, można nie kupować biletu.

- Ma pan rację, ale przecież tu nie chodzi tylko o tzw. drastyczne sceny. Szczerość jako ostateczne, niepodważalne kryterium sztuki mnie nie przekonuje i tyle. Wolę nie realizować swojej wolności, prowokując czyjś ból. Po co?

Nie spotkał się Pan nigdy ze sprzeciwem publiczności?

- Tylko raz. W reżyserowanym przeze mnie "Wieczorze Trzech Króli" Szekspira w Komedii Francuskiej w jednej ze scen użyliśmy kościelnych rekwizytów: jedna osoba miała krzyżyk, druga dzwonek, trzecia puste naczynie na święconą wodę i kropidło. Malvolio w tej scenie jest przedmiotem upokarzających żartów Błazna, który udaje proboszcza i chce mu dopiec. Po jednym ze spektakli dostałem list od widza z zarzutami, że używam krzyża - symbolu jego religii. Bardzo mnie to zasmuciło.

Odpisał Pan?

- Tak, wysłałem list, do którego dołączyłem kasetę z nagraniem "Tryptyku rzymskiego" Ojca Świętego w moim wykonaniu.

A po "Don Juanie", Pańskiej popisowej roli, nie miał Pan żadnych listów z protestami urażonych katolików?

- Nie.

Mimo że cała sztuka Moliera mówi o zanegowaniu porządku moralnego i odrzuceniu Boga?

- Myśli pan, że to jest temat, który może wstrząsnąć publicznością francuską? Z pewnością dla niektórych naiwnych Francuzów sprawa Pana Boga jest dawno załatwiona. W Polsce ta tematyka działa inaczej.

W Polsce zrealizował Pan dla Teatru TV inną sztukę Moliera, "Tartuffe, czyli obłudnik", za którą autor omal nie został spalony. I co, były listy?

- Niestety, nie było. Pewnie nie udało mi się przekazać tego, co chciałem. W mojej interpretacji Tartuffe jest narzędziem w ręku Orgona, który stworzył świat integrystyczny.

Odwrotnie niż w słynnej i proroczej inscenizacji Arienne Mnouchkine z lat 90., gdzie Tartuffe był islamskim fundamentalistą terroryzującym dom Orgona.

- To piękne przedstawienie, ale jak dla mnie za bardzo wprost mówiło o Iranie i rządach ajatollahów. Mnie nie interesuje teatr doraźnej interwencji.

Czy dlatego użył Pan w tytule określenia "Obłudnik" według przekładu Bohdana Korzeniewskiego zamiast Boyowskiego "Świętoszka"?

- Tak, bo moim zdaniem Boy chciał zrobić tekst interwencyjny przeciwko klerowi. Obłuda jest pojęciem szerszym, świętoszkowatość dotyczy tylko obyczajowej strony religii.

Nie uważa Pan, że Molier w obu tych sztukach przekraczał granice wolności wyznaczone w jego epoce dla teatru?

- Uważam.

Czyli z punktu widzenia moralności panującej na dworze Ludwika XIV słuszna była decyzja o zakazie grania "Don Juana" i "Świętoszka"?

- Nigdy pan nie wyrwie mi z gardła stwierdzenia, że słusznie się stało, że zdjęto jakąkolwiek sztukę teatralną, chociaż niełatwo mi zaakceptować niektóre zjawiska we współczesnej sztuce. Do końca nie wiemy, jak akty twórcze oddziałują na publiczność. Można sobie wyobrazić sytuację, w której szokujące, bluźniercze przedstawienie powoduje tak silne uczucia, że ktoś na widowni umiera na atak serca.

To przesada.

- No to wierzy pan w siłę teatru czy nie?

Myślę, że już prędzej można umrzeć na złym tradycyjnym teatrze. Z nudów.

- Lub na tak zwanym nowoczesnym. Nie chodzi mi o ślepe ograniczenia cenzuralne, ale o to, że artysta nie powinien abstrahować od tego, co opowiada, komu i w jakich warunkach. Nie powinien zapominać, że społeczeństwo ma prawo go odrzucić! To też jest demokracja!

Nie chce Pan chyba, żeby społeczeństwo decydowało w demokratycznym głosowaniu, jakie sztuki chciałoby oglądać? Bo może się okazać, że ludzie nie chcą Moliera i Szekspira, ale angielskich fars.

- Oczywiście, że nie. Niech decyduje w teatrach prywatnych! Tam zaś, gdzie w grę wchodzą pieniądze podatników, sprawa ma się inaczej. Koniec. Kropka.

Rozumiem, że dla Pana podstawowym kryterium wyboru roli czy sztuki jest jej wartość ideowa.

- Jest również jej funkcja edukacyjna. Ale to sprawa indywidualna. Grałem kiedyś rolę Pana Boga w "Wielkim teatrze świata" Calderona. Przedstawienie było cenne, bo pokazywało, że republikańska Francja to również tradycja chrześcijańska. Problem w tym, że podczas prób koledzy wygłupiali się na tematy religijne, kpili z Chrystusa, z Boga, z hostii. W końcu powiedziałem o tym reżyserowi: "Słuchaj, nie chodzi o to, kto ma rację, ale o moją wrażliwość. Jeżeli nadal będą kpiny i brak szacunku, nie dam rady tego grać".

A wystąpiłby Pan w sztuce Jeana Geneta, klasyka francuskiego dramatu XX wieku i znanego deprawatora? Na przykład w "Balkonie", który reżyserował jeden z Pańskich mistrzów, Peter Brook - rzecz rozgrywa się w burdelu udekorowanym jak kościół, w jednej ze scen klient udaje biskupa, a prostytutka - skruszoną grzesznicę.

- Musiałbym pogadać z reżyserem. Nasi wielcy Ojcowie z Watykanu uważali, że "Satyricon" Felliniego jest bardzo ważnym filmem, bo ukazuje świat bez Boga. Myślę, że moje ostatnie przedstawienie, "Dajcie nam cienie" Larsa Norena, było także opowieścią o takim świecie. Gram amerykańskiego dramatopisarza Eugene'a O'Neilla - wielkiego artystę, który płaci najwyższą cenę za twórczość.

Pracował Pan we Francji z reżyserami o lewicowych czy wręcz komunistycznych przekonaniach, takimi jak Bernard Sobel czy Antoine Vitez. Jak udało się Panu znaleźć z nimi wspólny język?

- Antoine mówił tak: "Andrzej, jestem niewierzący, ale wiem, skąd pochodzę, znam to na pamięć".

To znaczy?

- Ewangelię! A potem robił tak zwane bluźniercze przedstawienia.

Ale w nich Pan nie brał udziału.

- Nie, grałem za to w "Zamianie" katolickiego dramatopisarza Paula Claudela. Nie mieliśmy żadnych problemów, Vitez zachowywał się wobec mnie jak republikanin. I to jest we Francji piękne! Co do Bernarda Sobela - kiedy do mnie przyszedł z propozycją zagrania w jego spektaklu, od razu mu powiedziałem: "Bernard, proszę, żeby pan nie zapominał, że jestem katolikiem". "No i w porządku" - odpowiedział. Zrobiliśmy cztery przedstawienia: najpierw "Natana Mędrca" Lessinga, wie pan, ten ateista zrobił sztukę o tym, że Bóg jest ten sam dla wszystkich, tylko prowadzą do niego różne drogi. Drugie przedstawienie - "Tartuffe"! Grałem Orgona, żadnych głupich interpretacji typu sto krzyży na scenie, Bernarda nie interesował atak na Kościół. Zajęty był bardziej relacją między Orgonem i Tartuffe'em, stąd zresztą wzięło się moje myślenie o tej sztuce. I z lektury "Twarzy i maski" Rachmiela Brandwajna. Trzecie przedstawienie było także o Bogu, tyle że greckim: to była "Hekuba" Eurypidesa, grałem Agamemnona.

Żadnych sporów światopoglądowych?

- Żadnych. Kiedy robiliśmy "Dobrego człowieka z Seczuanu" Brechta, to Sobel nazywał autora "pseudokomunistycznym dandysem", a nie ja. Raz sprowokowałem go do rozmowy o czystkach w partii komunistycznej, z której wystąpił zresztą w 1980 roku. Nie mógł odżałować, że partia zrezygnowała z dyktatury proletariatu.

A może Pan jest otoczony taką tolerancją, bo ze swoim katolickim światopoglądem jest Pan rzadkością w świecie teatru. Chyba nie ma we Francji wielu artystów, którzy tak otwarcie mówiliby o swojej wierze.

- Być może ich zachowanie wynika z taktu. To intelektualiści z wielką klasą: Jacques Rosner, u którego zagrałem Henryka w "Ślubie", jest materialistą, ale z największym szacunkiem wypowiada się o wierze katolickiej.

Dlaczego świat teatru jest domeną ludzi o lewicowych poglądach?

- Nie wiem. Być może dlatego że lewica wydaje się powszechnie związana z podważaniem zasad społecznych, a sztuka jest domeną podważania rzeczywistości, opisywania świata nie takiego, jaki się jawi, ale jaki może być.

Ale czy można być jednocześnie dobrym katolikiem i dobrym artystą?

- Nie rozumiem dlaczego nie.

W Polsce najbardziej religijny teatr uprawiał komunista Kazimierz Dejmek, który w młodości zakładał rewolucyjny Teatr Nowy w Łodzi, a później wystawiał średniowieczne moralitety i misteria. Pan również w młodości zetknął się z ideami lewicowymi, był Pan w kręgu walterowskim, harcerstwie założonym przez Jacka Kuronia po 1956 roku.

- Mój rodowód z kręgu walterowskiego i katolicki światopogląd to pozorna sprzeczność. Społecznikostwo to idea chrześcijańska, Kuroń był przecież największym niewierzącym chrześcijaninem w Polsce.

Ile z tego, co głosił, zostało w Panu?

- Myślę, że wiele. Coś z ducha Jackowego jest w moim rozumieniu teatru jako instytucji wychowującej społeczeństwo.

Jak pogodzić społecznikostwo z naturalnym egoizmem aktora? Egalitaryzm działań społecznych z elitaryzmem teatru?

- Nie widzę tu żadnych sprzeczności. Inaczej nie gadałbym tyle o misji teatru.

Jak się Pan odnosi do nowych zjawisk w polskim teatrze? Nowi reżyserzy: Jarzyna, Warlikowski, Klata, Kleczewska dekomponują dramaty, dopisują sceny Szekspirowi, poruszają drażliwe tematy polityczne i obyczajowe, nawiązują do popkultury, mówią o społecznych patologiach.

- Teatr polski znam przede wszystkim z najróżniejszych relacji, lektur, recenzji. Widziałem przecież niewiele przedstawień, mimo że z każdym pobytem w kraju staram się zobaczyć ich jak najwięcej. "Testament mój" Sławomira Mrożka i zawarte w nim wymagania w stosunku do teatru są mi szczególnie bliskie. Nigdy nie zgodzę się, że wartością jest niedoskonałość, niegotowość, niedopracowanie.

Przed premierą "Ryszarda II" w Warszawie powiedział Pan: "Nie interesuje mnie, czy moja inscenizacja będzie odpowiedzią na problemy dzisiejszej Polski". Czy teatr nie powstaje tu i teraz? Czy nie powinien objaśniać świata, w którym żyje publiczność?

- Oczywiście, że nasza praca jest zanurzona tu i teraz, ale na tym się nie kończy. Teatr, który mnie interesuje, nie ma ambicji zastępowania prasy, telewizji, radia, lekarzy czy naukowców. Oni zrobią to lepiej. Może pan to nazwać konserwatyzmem. Nie warto też udawać, że świat się rozpoczął wczoraj. Chcę tworzyć ze świadomością tysiąca lat, bo jestem owocem tysięcy lat. Nie tylko owocem epoki AIDS, Coca-Coli czy gwałtu. Jeżeli z rzeczywistości widzimy tylko to, co widoczne wprost, zastanówmy się, czy mamy dobry wzrok.

Nie lubi Pan, kiedy robi się Panu gombrowiczowską gębę, nazywając czołowym reprezentantem skostniałego teatru, ale dlaczego przyprawia Pan gębę młodym reżyserom? Żaden z nich nie odrzuca przeszłości, inaczej nie wystawialiby Szekspira i Ajschylosa.

- Nie znam opinii, które czyniłyby mnie "czołowym reprezentantem skostniałego teatru"! Nigdy tego nie słyszałem. Jeżeli zaś "skostniałym teatrem" nazwiemy teatr prostoty, służby autorowi, a nie sobie, teatr, w którym Słowo jest nośnikiem sensów, jest słyszalne, w którym ciała aktorów są sprawne i plastyczne, a głosy wyćwiczone, jak w Gardzienicach, w którym nie ma miejsca dla mrożkowego "chama", którego widowni nie stanowi tylko jedna, wybrana grupa społeczna, który nikomu nie schlebia, jeśli więc taki teatr jest "skostniały", to cieszę się, że jestem jego czołowym reprezentantem. Nie rozumiem również, co z moich wypowiedzi lub działań "przyprawia gębę młodym reżyserom"? Nigdy nie potępiałem żadnej twórczości, nie proponowałem zamknięcia jakiegokolwiek teatru, wyrzucenia jakiegokolwiek dyrektora, zdjęcia z repertuaru jakiejkolwiek sztuki! Mówię wyłącznie o teatrze, który mnie interesuje.

A jak jest we Francji? Czy ktoś się buntuje przeciw Komedii Francuskiej?

- We Francji ten problem nie istnieje, bo nie ma nowej fali "nowych twórców buntujących się przeciw przeszłości", a i Komedia Francuska nie jest teatrem tradycyjnym. W teatrze francuskim zbyt często mamy do czynienia z permanentną "rewolucją trockistowską", która polega na tym, że wszyscy stale robią rewolucję, zaprzeczając temu, co było wczoraj. Wczoraj zastąpiło wieki przeszłości.

W tej sytuacji ciekawa byłaby rewolucja konserwatywna. Powrót do klasycznego kanonu piękna.

- Powrót do przeszłości nie istnieje z samej definicji. Nikt rozsądny nie będzie się tego domagał. Simon Eine, z którym grałem w "Don Juanie", mawia, że obecna sytuacja w Komedii Francuskiej przypomina Francję po rewolucji. Zmienił się repertuar, nastąpiło większe otwarcie na świat, przychodzi inna publiczność, inne zadania reżyserzy stawiają aktorom. Dzisiaj aktorzy często łamią sobie nogi, nadwerężają mięśnie, bo wymaga się od nich pracy ciałem, czego nigdy wcześniej nie było. Świat się zmienia i Komedia Francuska nie tylko nadąża, ale bywa w czołówce. Jeżeli pracują w niej tacy reżyserzy, jak Bob Wilson, Anatolij Wasiliew, Andrei Serban, Beno Besson, to o czym mowa?

Czym jest dla Pana konserwatyzm w sztuce?

- Za Jackiem Lasalle'em powtarzam, że konserwatyzm to nieprzerwany proces czerpania wartości z przeszłości, po to żeby tworzyć przyszłość.

Przeszłość jest bezpiecznym azylem, bo wszystkie hierarchie już zostały ustalone. Wygodnie być w przeszłości.

- Zgadzam się, ale tylko wtedy, jeśli się ją traktuje jako wzorzec, a nie jako źródło.

Gdyby ktoś Pana przekonał do udziału w aktualizowanym Szekspirze, toby Pan się zgodził?

- W ramach obowiązków w Komedii zagrałem Shylocka w uwspółcześnionym "Kupcu weneckim". Siedziałem za biurkiem, z komputerem, telefonami, a scenografia sprawiała wrażenie, że jestem na XXX piętrze World Trade Center. Widzi pan, jak ten konserwatysta, tradycjonalista i wróg rewolucji pracuje w teatrze, który dla niektórych jest symbolem martwego, muzealnego teatru.

Zrealizował Pan dla polskiej telewizji "Antygonę" Sofoklesa, premiera jesienią. Jakie znaczenie ma dla Pana zawarty w tej tragedii konflikt między prawem boskim i ludzkim?

- Czytając Sofoklesa, byłem głęboko poruszony aktualnością tego dramatu. Żyjemy dzisiaj w Polsce w podobnym ustroju, co Ateńczycy - w republice. Dzisiaj warto czytać "Antygonę" nie przez walkę o władzę, jak w czasach totalitaryzmu, ale przez napiętą relację między religią a państwem. To sztuka o trudnej odbudowie państwa po wojnie, o odpowiedzialności za państwo. Kreon musi wydawać rozkazy, żeby utrzymać porządek w Tebach, zarazem jednak ma w sobie wiele ludzkiej słabości. Od pierwszej chwili waha się, zmienia decyzje w sprawie Antygony, najpierw chce ją ukamienować, potem tylko zamknąć.

Wina Antygony polega na pochowaniu ciała brata wbrew rozkazom Kreona, który ukarał go za zdradę. Dla Antygony to obowiązek religijny. Powstaje pytanie, czy wolność religijna w republice, w której, jak sam Pan mówi, żyjemy, może być nieograniczona? Czy prawo boskie może stać ponad prawem ludzkim?

- To zabawne, że są ludzie w Europie żądający pełnej wolności dla krytykowania religii, a trudno jest im pogodzić się z pełną wolnością samej religii. We Francji, jak pan wie, wprowadzono zakaz noszenia islamskich chust w szkołach publicznych. Ta decyzja podzieliła społeczeństwo, wielu moich przyjaciół to popiera, wielu jest przeciwko.

A jakie jest Pańskie zdanie?

- Nie wiem. Gdyby mojemu synowi kazano zdjąć z szyi krzyż... Z drugiej strony w Kanadzie pewna społeczność muzułmańska zażądała możliwości życia w prawie szariatu. A szariat to na przykład kara ukamienowania za cudzołóstwo. Jak pan widzi, istnieje silny związek między historią Antygony a współczesnością. Jest tu również wielki temat miejsca kobiety w społeczeństwie patriarchalnym, Sofokles pokazuje świat, w którym kobieta jest niewolnicą.

Zdjęcia do spektaklu zrealizował Pan w polskich plenerach. Dlaczego?

- Czasem bywam rewolucjonistą. Poważnie mówiąc, nie potrafiłbym być wierny Sofoklesowi, bo tego nie potrafię. Żeby być wiernym teatrowi antycznemu, trzeba by śpiewać i tańczyć. Jak u Włodka Staniewskiego w Gardzienicach. Sceneria mojej "Antygony" to nie tylko Polska, to pejzaż całej wschodniej Europy. Chciałem nie tyle uwspółcześnić Sofoklesa, co zbliżyć go do nas w przestrzeni.

Tylko czy wszystko to będzie można odczytać w przedstawieniu, skoro Pan unika aktualizacji?

- Ufam polskiemu widzowi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji