Burza w szklance wody
W krajach zachodnich, a zwłaszcza w USA, słuszne w wymowie i postępowe sztuki, napisane przez reprezentantów uciemiężonych narodów, cieszą się niekiedy sympatią daleko większą aniżeli na to ze względów artystycznych zasługują. Sztukę Dorfmana, Chilijczyka mieszkającego w Stanach Zjednoczonych, grywa się w kilku krajach z niezmiennie dużym powodzeniem. Od dziesięciu lat. Z utrzymanego w reklamowym stylu programu wynikało, że to, co za chwilę zobaczymy, będzie wydarzeniem niezwykłym: debiut Jerzego Skolimowskiego w roli reżysera i aktora scenicznego; udział Krystyny Jandy i Wojciecha Pszoniaka. Nie byle jaki producent spektaklu - Gene Gutowski, przyjaciel i współudziałowiec sukcesów Skolimowskiego, Polańskiego, Komedy. No i mury teatru Studio, od lat niezmiennie promieniujące sympatią do wydarzeń ambitnych i ryzykownych (również finansowo). Cena biletów także poruszyła wyobraźnię: 185 tys. za pierwsze miejsca, 150 za drugie. Kto wie, może będą częstowali szampanem albo któryś z aktorów dokona striptizu?
Po rozpoczęciu spektaklu było już gorzej. Realistycznie pomyślana historia dzieje się w Chile, po upadku dyktatury Pinocheta. W domu świeżo mianowanego szefa komisji do badania zbrodni minionego okresu (Pszoniak) i jego żony (Janda), zjawia się, dość przypadkowo przez gospodarza poznany i zaproszony na kolację, mężczyzna (Skolimowski). Kobieta rozpoznaje w nim lekarza, który przed piętnastu laty uczestniczył w torturowaniu jej i gwałceniu w czasie przesłuchania. Grożąc pistoletem, chce wymusić na nim przyznanie się do winy i pokajanie.
Sztuka jest nieźle napisana i posiada mądre wieloznaczne zakończenie. Ale na tym koniec. Podobnych, małoobsadowych sztuk dotyczących przemocy, sprawiedliwości, pragnienia zemsty, czy chrześcijańskiego, bądź konformistycznego przebaczenia, widzieliśmy już wiele. Gdyby odjąć brutalnie erotyczne słownictwo zawarte w opowieściach bohaterki, sztuka przypominałaby konstrukcją i klimatem, nieco jak z kryminału, słynne jednoaktówki Durrenmatta. Bez większych strat dla ostatecznej wymowy całości, sztukę Dorfmana można by sporo skrócić. Albo sporo wydłużyć: gdyby, na przykład, bohaterowie zaczęli więcej opowiadać o swoich przeżyciach, poglądach politycznych, albo o trudnym dzieciństwie i deprawującej rzeczywistości. Gdyby zamiast kilkunastu ordynarnych słów, wypowiedzieli ich setki.
Użycie sceny obrotowej (naturalistycznie pokazane dwa pokoje i łazienka) ani trochę nie wpłynęło na tempo spektaklu. Poszczególne sytuacje montowane były rozwlekle i, z punktu widzenia celowości ruchu scenicznego aktorów, nieporadnie. Bohaterowie po prostu krzątali się po scenie. Oświetlenie, dzieło świetnego skądinąd operatora filmowego - Edwarda Kłosińskiego, było teatralną amatorką. Ani nie dodawało realizmu, ani jakiegokolwiek innego, bardziej tendencyjnie - artystycznego wymiaru. Na scenie było szaro i buro.
Czasami, włącznie ze Skolimowskim, aktorzy sprawiali wrażenie, że nie bardzo wiedzą w jakiej konwencji się poruszają. Celował w tym zwłaszcza Wojciech Pszoniak. Kilka dowcipów zagrał pod publikę, kilka razy - jakby parodiował swoje własne maniery. Kilka razy otarł się o prawdziwy dramat. Najpoważniej swoje zadanie próbowała potraktować Krystyna Janda. O grze Skolimowskiego lepiej zapomnieć. Na szczęście mówił mało słyszalnie. W związku z powyższym, zachowania się trójki postaci i wynikający z tego rozwój akcji, wydawały się czasem psychologicznie i ideowo mętne. Wystawienie tak kameralnej i statycznej sztuki na dużej scenie było dodatkowym nieporozumieniem. W sumie sztuka Dorfmana jest i tak lepsza od nudnawego spektaklu.