Artykuły

ANIOŁY BEZ SKRZYDEŁ

No dobrze, niech będzie, jest "przebój sezonu", choć z powodów zupełnie innych, niż należałoby oczekiwać. "Jesus Christ Superstar" w gdyńskim Teatrze Muzycznym nie nasuwa bowiem podejrzeń, że mamy do czynienia z faktem artystycznym wyjątkowym, z wydarzeniem, oczywiście jeśli słowu temu przywrócić właściwą rangę. Transpozycja na scenę polską słynnego musicalu Toma Rice'a i Andrew Lloyda Webbera, po szesnastu latach, jakie upłynęły od czasu prapremiery w nowojorskim Mark Hellinger Theater, może jednak mieć znaczenie specjalne. Przede wszystkim potwierdza prawdę dość banalną, że teatr, aby mógł bulwersować, potrzebuje atmosfery sensacji. Tę akurat gdyński teatr zdołał sobie zapewnić. Rzecz dotyczy rzekomego naruszenia praw autorskich (wykorzystania bezprawnie surowego jeszcze przekładu Wojciecha Młynarskiego) i pierwszeństwa do prapremiery, którą zagwa-rantował sobie podobno warszawski Teatr Współczesny, wystarawszy się o uprawnienia i bezdewizową transakcję. Jerzy Gruza natomiast trwa w przekonaniu, że owe uprawnienia, o które zabiegał Teatr Współczesny, ZAiKS zatwierdził dla wszystkich scen w Polsce. Ale dajmy spokój dociekaniom istoty sporu. Warto bowiem rozważyć raczej, czy dzieło sceniczne, które powstało w Gdyni, jest przynajmniej tego sporu godne.

Świat jest zły, ludzie okrutni, prawa bezwzględne. Trzeba szukać oparcia w jakiejś innej rzeczywistości, bo potrzeby duszy ludzkiej bywają niepojęte. Dowiadujemy się tego już na początku przedstawienia.

Bohaterem "Jesus Christ Superstar" jest człowiek (Judasz). Stwierdzenie to brzmi naiwnie i nazbyt patetycznie, bo o czymże powinien w końcu mówić teatr, jeśli nie o człowieku. Ale w "Superstar" to nie tak znowu oczywiste. Bo można się spodziewać, że obok postaci Jezusa scenę zapełniać będą idee, symbole. Jest bowiem ten musical, a przynajmniej był w swoim czasie, protestem przeciwko wszelkim fanatyzmom i ekstremizmom.

Wyrósł na fali kontrkulturowych ruchów na Zachodzie końca lat sześćdziesiątych, w nurcie pojawiającego się wówczas na musicalowych scenach zjawiska "Jesus-rock", które przyniosło słynne "Hair" (1967), "Salvation" (1969), "Godspell" (1971), nie dorównujące jednak popularnością i jakością muzyki "Superstar".

Wykorzystując zdarzenia biblijne "Jesus Christ " nie tyle z premedytacją ześwieccza je, co przede wszystkim prowadzi do zniżenia sacrum i wzniesienia tego co przyziemne, wywyższenia profanum. Tak tylko bowiem z treści przekazu ewangelicznego powstają nowe Jakości, mogące dać oparcie wszystkim ludziom dobrej woli, rozmaitych przekonań. Poddając konfrontacji utrwalone w świadomości odwieczne, biblijne hierarchie i współczesne ludzkie postawy, mody i style bycia, wyraża "Superstar" raczej wiarę w naturalny ludzki, nie zaś boski, porządek rzeczy, potrzebę zachowania humanistycznych norm istnienia, na których może trzymać się świat.

Jest ta rock-opera wypowiedzią formułującą pytania o granice wolności człowieka, jego rolę i miejsce w zracjonalizowanym świecie, pozostającą zatem w kręgu trwałych, odwiecznych pytań człowieka. Powiada Simone Weil: "Nic nie może zniszczyć w człowieku poczucia, że zrodzony został do wolności, (...) Nigdy nie przestał marzyć o wolności bez granic, albo jako o szczęściu, które mu zostało odjęte za karę, albo jako o szczęściu jutrzejszym, które należy mu się na mocy jakby paktu z tajemniczą opatrznością". Podobnie jak wszystkie marzenia i to pocieszać może jako opium. Bo szukanie rzeczywistości, która jest jedynie miłością, wolnością, dobrem, bywa zwykle daremne. Nie są to, jak się zdaje, wartości z tego świata i dlatego szukać ich trzeba poza nim. Stąd powracające stale ludzkie pragnienia, by "wziąć Chrystusa za model" i przekonanie że on jedynie pomoże zrozumieć co dobro, a co zło.

Nasze życie realne składa się w dużej mierze z wyobraźni fikcji, prawdziwe doświadczanie dobra i zła zdarza się niezmiernie rzadko. O tym również mówi w "Superstar" owo spotkanie Chrystusa z rozwrzeszczanym tłumem, spotkanie wyzwalające wprawdzie radość, podstawową przecie ludzką potrzebę, ale jakże nierzeczywiste, jakby wszyscy pomylili się co do miejsca, czasu i bohatera spotkania. Bo On przyszedł dać świadectwo prawdzie, która wznosi ku światłu, ale i wymaga wysiłku, by ją przyjąć. Lecz jakże pragnąć prawdy nic o niej nie wiedząc? Poncjusz Piłat, wytworny mężczyzna ze świata show businessu (Marek Rajski), ma jednak wątpliwości. .,Cóż jest prawda?" - pyta, choć zdaje się, że wcale nie liczy na istotną odpowiedź. Wątpi od początku także Judasz, nie przekonany wcale, że nie jest ważne, co się o prawdzie wie, lecz czego się od niej oczekuje. To on bardzo po ludzku przestrzega Jezusa: "Tłum rozpaliłeś pieśnią swą/ Mesjasza w tobie widzieć chcą /i skrzywdzą widząc, że mylili się"

Judasz jest postacią tragiczną. W zdarzeniach z ostatnich dni życia Chrystusa widzi jedynie chęć Jezusa zdobywania popularności, budowania własnego mitu. On zaś, Judasz, wybrany spośród wielu do wypełnienia tej misji, czuje się strasznie oszukany: "Chryste, czarną robotę zrobiłem, / bom musiał, bo taki był plan. (..) Nigdy nie dowiem się / czemu mnie / wybrałeś do zbrodni tej".

Najtrudniejsza partia całego musicalu i najbardziej złożona postać to właśnie Judasz. W Gdyni gra tę rolę Andrzej Pieczyński. Jest tragiczny i rozdarty, miotany wątpliwościami. Rozczochrany, w starym wytartym szynelu. Nie pragnie wcale "krwawych pieniędzy", oczekuje raczej, by dla dobra wszystkich zgasła "gwiazda gwiazd". On najmniej chyba wierzy w ideę zbawienia, pojmuje tę całą historię Jezusem bardzo po ludzku, w kategoriach sprytnej gry. "Kto oprócz ciebie do śmietanki należy i kto twym zdaniem tak wysoko zaszedł jak ty? (...) Czy tak chciałeś umrzeć, czy ci przyszło do głowy, że twa krwawa śmierć to będzie superhit światowy?".

Rodzaj gry ludzkiej tworzonej wokół osoby Jezusa obecny jest w całym spektaklu. Kiedy tłum śpiewając "Hosanna" niesie palmowe gałązki z białego papieru i kiedy śpiewa na tle cukierkowato błyszczącej kolorowej zasłony, kiedy pojawia się ogromny krzyż z papier-maché czy może cienkiego płótna - to właśnie próby zobrazowania, jak ulotne, nierzeczywiste i jakby nie na ludzką miarę są te treści ewangelicznych zdarzeń, jak trzeba je obchodzić i "ogrywać".

Plastycznie spektakl pomyślany jest bardzo prosto; pusta, ciemna głębia sceny, białe schody pośrodku i wyświetlane napisy, oddzielające kolejne zdarzenia. Przestrzeń pozostawiona jest dla aktorów. Ważny atut tego spektaklu to autentyczna młodość zespołu, ich kolorowość, krzykliwość jest spontaniczna i naturalna. Prawdziwy fan club Chrystusa. Ale właściwie poza Andrzejem Pieczyńskim nie ma tu istotnych ról Jerzy Gruza zaproponował w "Superstar" nowe zestawienia osobowe: aktorów Teatru Muzycznego i ludzi estrady. Wbrew oczekiwaniom chyba nie sprzyja to jednak powstawaniu nowych wartości teatralnych.

Chrystusa gra wokalista haevimetalowego zespołu TSA, Marek Piekarczyk. Choć trudno nawet powiedzieć, że gra. Właściwie tylko śpiewa, eksponując przede wszystkim krzykliwość. Najczęściej słychać zgrzyt mikrofonu, by zrozumieć cokolwiek, trudno na to liczyć. Piekarczyk jest człowiekiem estrady, brakuje mu najwyraźniej umiejętności kontaktowania się na scenie z innymi aktorami, stale śpiewa bezpośrednio do widowni. Podobnie rzecz ma się z Marią Magdaleną. Estradowa piosenkarka Małgorzata Ostrowska, którą widziałam w tej roli (obsada jest potrójna), nie stworzyła właściwie żadnej postaci. Śpiewa tam dwie piosenki - jak sama wyznała w jakiejś telewizyjnej wypowiedzi. Śpiewa, jakby nie bardzo wiedząc co i po co. Nawet świetny song "I Don't Know How To Love Him" wykonany zupełnie niezauważalnie. Jedynie wygląd Ostrowskiej - włosy "na szuwary", kurtka ze skóry nabijana ćwiekami - pozwala doszukiwać się w postaci Magdaleny może jakiegoś protestu przeciwko zakorzenionemu w chrześcijańskiej kulturze ethosowi kobiety.

Kiedy u progu lat siedemdziesiątych wystawiono "Jesus Christ..." na Broadwayu, podobno przed teatrem gromadziły się protestujące tłumy; jedni twierdzą, że przeciwko sprofanowaniu ewangelicznych wartości, inni zaś, że powodem były domniemane akcenty antysemickie. Gdyński spektakl nie daje wprawdzie takich powodów do protestu, co nie oznacza, że w ogóle żadnych. Nie proponuje niczego, co mogłoby spowodować istotne przewartościowanie naszych wyobrażeń, zresztą nie jest to chyba dzisiaj za sprawą "Superstar" możliwe. Oczekujemy raczej dobrej inscenizacji do świetnej muzyki Webbera i... nie wiem, może jeszcze uniesień. Choć spektakl Jerzego Gruzy żadnemu z tych oczekiwań nie jest w stanie sprostać. Może czas ogołocił już trochę ten musical z jego dawnych znaczeń i sensów przesłania. A po odpięciu skrzydeł nie unoszą się w górę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji