Artykuły

Mikrofon dla Judasza

Premierą "Jesus Christ Superstar", jaka odbyła się w Gdyni, polski teatr muzyczny wkroczył w zupełnie inną epokę. Warto przyjrzeć się, w jakim stylu to przejście zostało pokonane i co właściwie z niego wynika.

Obserwując repertuar naszych operetek i teatrów muzycznych, można dojść do wniosku, iż czas dla nich zatrzymał się na: "My fair lady" Frederica Loewego, choć przecież ten musical powstał w 1956 r. U nas jest on ciągle największym szlagierem. Po części to zasługa firmy "Marlboro", która sprzedaje prawa autorskie do tego dzieła za złotówki, więc wszyscy skwapliwie korzystają z okazji. Ale przecież muzyczna wersja "Pigmaliona" nie cieszyłaby się aż takim powodzeniem, gdyby nie mieściła się w kanonie, do jakiego przyzwyczaiły się nasze teatry. Jest to przecież jeszcze jedna kostiumowa bajka, dająca okazję do tzw. bogatej wystawy, muzycznie niezbyt skomplikowana, więc mogą sobie poradzić z nią artyści wychowani na Offenbachu czy Leharze. "My fair lady", tak samo jak "Piękna Helena" czy "Wesoła wdówka" to już jednak historia teatru muzycznego.

Przełom nastąpił z końcem lat sześćdziesiątych i wyznaczają go trzy dzieła: "Hair" Galta Mac Dermota (1967), "Tommy" Petera Townshenda (1969) i "Jesus Christ Superstar" Andrewa Lloyda Webbera (1971). Trzy bardzo różne musicale, ale każdy z nich udowodnił, iż można i w tym gatunku powiedzieć coś istotnego o problemach współczesnych, a do muzyki scenicznej wprowadzić rock. Był to już czas, kiedy Beatlesi nadali mu znamiona prawdziwej sztuki, Webber i jego koledzy mogli zatem nobilitować go w teatrze.

"Jesus Christ Superstar" tylko z pozoru wiernie rekonstruuje siedem ostatnich dni z życia Chrystusa. Tak naprawdę w Libretcie Tima Rice'a odbijają się niepokoje młodzieży z lat sześćdziesiątych. Ta rock-opera napisana po okresie nieudanych buntów młodej generacji niosła swym odbiorcom coś, czego bardzo potrzebowali - pochwałę przebaczenia, czynienia miłości nie wojny, pojednania w grupie współwyznawców tej samej idei, i najważniejsze - apoteozę jedności pokoleniowej. To wszystko utożsamia właśnie u Rice'a Chrystus. W postaci Judasza zawarli natomiast autorzy wady współczesnego człowieka - zawiść i żądzę władzy, ambicje i skłonność do korupcji, strach i nerwowość.

Tym trudniejszy jest jednak obecnie "Jesus Christ Superstar" do wystawienia, gdyż idee żywe w momencie jego powstania dziś już mocno zwietrzały. Tym większa zasługa reżysera Jerzego Gruzy, który umiejętnie poruszał się w wieloznacznej materii utworu. Nazwał on, co prawda, swój spektakl próbą otwartą, ale była w tym pewna kokieteria, jako że premiera odbyła się w atmosferze drobnego skandalu. Ożywiona wymiana korespondencji na łamach "Życia Warszawy" między tłumaczem Wojciechem Młynarskim, dyrektorem teatru Współczesnego Maciejem Englertem a Jerzym Gruzą nie wyjaśniła do końca, kto właściwie miał prawo pierwszeństwa do polskiej prapremiery "Jesus Christ Superstar". Jeśli rzeczywiście przysługuje ono stołecznemu teatrowi, wszystko jeszcze przed nami, jako że w Gdyni uczestniczymy jedynie w próbach otwartych... Jeśli jednak w Gdyni tak wygląda spektakl w przygotowaniu, to inne teatry powinny brać przykład z tego zespołu, który pracuje wyjątkowo sumiennie i dokładnie.

Owa szkicowość wydaje się jednak właściwym kluczem interpretacyjnym dla "Jesus Christ Superstar". Kilka elementów scenograficznych na tle świadomie pokazanej maszynerii teatralnej, przemieszanie kostiumu historycznego ze strojami współczesnymi - to wszystko pozwala zachować równowagę między wątkami ewangelicznymi a współczesną ich interpretacją z lat sześćdziesiątych bez uciekania w łatwą aktualizację, czemu nie oparł się, niestety, w paru momentach Wojciech Młynarski w bardzo sprawnym przecież tłumaczeniu songów. Stworzył również Gruza na scenie pewien autentyczny klimat bliski epoce, w jakiej rock-opera powstała, choć już ponadczasowy acz ciągle żywy.

Gdyński "Jesus Christ Superstar" to także świetny przykład pewnego zespołowego działania. Bohaterem tego spektaklu jest bowiem nie tylko Judasz i Chrystus, ale przede wszystkim tłum, zagubiony i zdezorientowany a poszukujący życiowych wartości. Właśnie dynamiczne sceny zespołowe, interesująca choreografia Jerzego Sidorowicza czynią z tej rock-opery spektakl prawdziwie teatralny, bowiem w swej formie bliższa jest ona w gruncie rzeczy oratorium niż dramatowi muzycznemu.

Prawdziwą rewelacją stała się natomiast rola Judasza w interpretacji Andrzeja Pieczyńskiego. Jego Judasz to postać świadomie kreowana emocjami, jest w niej ton histerycznej neurastenii, ale i głęboko ludzkiej rozpaczy czy wręcz tragizmu. Judasz wie, że musi zdradzić, ale potrafi wyjaśnić, dlaczego tak właśnie postąpił. I czyż jego los nie jest bardziej tragiczny od tego, który został zdradzony?

Oglądany po latach "Jesus Christ Superstar" broni się przede wszystkim swą oryginalną muzyką. Doskonale radzi sobie z nią orkiestra Teatru Muzycznego prowadzona przez Stanisława Królikowskiego, który tym razem miał do pomocy również muzyków z heavy-metalowej grupy TSA. Solista zespołu Marek Piekarczyk zaangażowany do roli Jezusa świetnie czuje tę muzykę, chociaż to rock poprzedniej generacji. Czują ją również niemal wszyscy soliści ze znakomitym wokalnie Andrzejem Pieczyńskim. Czasem tylko odezwie się gdzieś operetkowa maniera nakazująca nadmiernie rozciągać samogłoski, czasem trzeba ratować się falsetem lub krzykiem, ale ta muzyka żyje przez cały czas. Może dlatego, że jest po prostu znakomicie napisana.

Mamy zatem w Gdyni zespół, który umie zrobić nowoczesny teatr muzyczny. Czy rzeczywiście? Odbiorcom wychowanym na "My fair lady" rock-opera Webbera wydaje się czymś niesłychanie nowatorskim. Świat tymczasem wkroczył już w zupełnie inną epokę. Musical lat osiemdziesiątych kreowany na londyńskim West Endzie, stolicy gatunku, jest dziś zupełnie inny od zgrzebnych rock-oper z czasów hippiesowskich. Niekonwencjonalny temat przestał szokować, rock w teatrze spowszedniał. Musical jest dziś przede wszystkim wielkim widowiskiem bazującym na nowoczesnej technice. Kiedy muzyka rozrywkowa nie proponuje aktualnie nowatorskich rozwiązań, a o atrakcyjny temat coraz trudniej, trzeba widza kusić laserową scenografią ("Time" Dave Clarka) lub choćby faktem, iż aktorzy jeżdżą na wrotkach ("Starlight Express" Webbera).

Musimy zatem znów doganiać świat. I nieprędko nam się uda, skoro tak dobry teatr w Gdyni dysponuje zaledwie dwoma bezprzewodowymi mikrofonami, które aktorzy muszą sobie wydzierać z rąk. Na świecie już się ich nie stosuje, u nas są niedostępnym rarytasem. Gdzie zatem mówić o laserach czy monitorach, które pozwalają aktorom na scenie śledzić zespół muzyczny grający za kulisami.

Dla nas "Jesus Christ Superstar" pozostaje na razie szczytem artystycznych i technicznych możliwości, skokiem w zupełnie nową, choć już minioną epokę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji